Serial obejrzany i niestety moje obawy sprawdziły się. The house of cards to bardzo dobrze wykonana produkcja, w której wszystko zapięte jest na ostatni guzik. Dawno nie było w telewizji (a trzeba pamiętać, że to pierwszy serial wyprodukowany przez platformę Netflix) tak dobrze technicznie nakręconego, zagranego, oświetlonego i pod każdym innym względem perfekcyjnego serialu, co nie dziwi, jeśli zważyć na nazwiska osób zaangażowanych w ten projekt. Ale sama historia pozostawia, przynajmniej u mnie, pewien niedosyt, że autorzy tak bardzo skupili się na polityce i jej bezpośrednich okolicach, że zginęło gdzieś drugie dno, podobnie jak w bardzo wielu współczesnych produkcjach. I to właśnie z tego powodu, jeśli by serial Finchera porównać z serialem, w produkcję którego zamieszany był Gus Van Sant - Boss, pomimo wielu wad tego drugiego, wydaje mi się, że to właśnie on w ostatecznym rozrachunku wypada o niebo bardziej interesująco.
Blog ten poświęcony jest kulturze, a w szczególności telewizji i muzyce, ale niewątpliwie znajdzie się tu też miejsce dla filmu i literatury.
środa, 27 lutego 2013
Uciekając od nieba bram
Z przyjemnością donoszę, że najnowsza płyta Nicka Cave'a jest bardzo dobra. Nie jest to może najlepsza w jego dyskografii, ale z pewnością zadowoli większość fanów. Sam miałem kilka lat temu wielką zajawkę na Cave'a, ale po doskonałej No more shall we part nasze drogi się rozeszły i żadna z nowszych płyt tego artysty jakoś do mnie nie przemówiła. Aż do czasu usłyszenia Push the sky away.
Na płycie jest dziewięć utworów, bardzo klimatycznych, pełnych melancholii i oczywiście, tak charakterystycznych poetyckich tekstów. Po pierwszym przesłuchaniu w pamięci zostały mi dwa utwory, tytułowy Push the sky away oraz klimatyczny, przywołujące mordercze wspomnienia Water's edge, ale z każdym przesłuchaniem płyty pozostaje kolejna piosenka, kolejne zaskakujące frazy.
Płyta jest niezwykle spójna i być może tu pojawia się jedyny zarzut, jaki mógłbym jej postawić - pewną monotonność. Trochę brakuje przełamania tych smutnych piosenek czymś bardziej żywiołowym, czymś w stylu Oh my lord. Ale być może ta uwaga wynika z tego, że najbardziej lubię w dyskografii tego artysty jego wczesne płyty, które niewątpliwie cechowała duża żywiołowość. Tak czy siak, najnowsza płyta Cava to kawał dobrej muzyki, gorąco polecam.
niedziela, 17 lutego 2013
Domek z kart
Serial House of cards zapowiadał się rewelacyjnie - doskonała obsada, z Kevinem Spacey'em, tacy reżyserzy jak David Fincher czy Joel Shumacher, a wszystko to w ryzach odpowiedzialnego za Idy marcowe Beau Willimona. Suma tych wszystkich czynników powinna dać doskonały serial, w którym intryga polityczna trzymać będzie widza w ciągłym napięciu, a sam serial poza rozrywkowymi aspektami skłaniał będzie do refleksji. Po obejrzeniu pierwszych odcinków byłem pełen entuzjazmu. Świetne zdjęcia, doskonała gra aktorska, niby nic się specjalnie nie działo, ale nie działo się w całkiem interesujący sposób, a pojawiające się co chwilę mruganie do kamery wskazywało, że serial rozwinie się satysfakcjonujący sposób.
Lecz teraz, po obejrzeniu dziesięciu odcinków czuję się już trochę zmęczony House of cards. Serial niestety coraz bardziej wydaje się być dość, trzeba to przyznać, nietypowo poprowadzonym, ale jednak proceduralem, który poza perfekcyjnym wykonaniem, samą akcją coraz bardziej rozczarowuje. Problemy, z którymi mierzą się główni bohaterowie wydają się być całkowicie pozbawione znaczenia, a co gorsza brak tu znanego z West Wing czy Boss napięcia i tempa. Lecz największe jak do tej pory rozczarowanie to nie wykraczanie poza ramy opowiadanej historii, przez co mruganie do kamery coraz bardziej wydaje się nie mającą większego znaczenia sztuczką, chwytem, który ma przekonać widza, że historia ma drugie dno, kiedy jak na razie wszystko wskazuje na to, że niczego pod spodem nie ma.
Zostały mi do obejrzenia trzy odcinki i mam nadzieję, że po obejrzeniu ostatniego z nich moje zdanie o tym serialu zmieni się diametralnie, ale niestety coraz bardziej obawiam się, że nic takiego nie będzie mieć miejsca nie będzie.
piątek, 15 lutego 2013
Riverside - Shrine of New Generation Slaves
Zespół Riverside po raz pierwszy usłyszałem kilka lat temu na koncercie Dream Theater w Katowicach, gdzie rozgrzewali publiczność przed właściwym występem. Zagrali kilka piosenek i pomimo słabego nagłośnienia zwrócili uwagę dobrym wokalem, ciekawymi liniami melodycznymi. Trochę później trafiły mi do rąk ich płyty Rapid eye movement oraz Second life syndrom, które na tyle mi się spodobały, że poszedłem na koncert do Stodoły. I to chyba wtedy pojawiły się pierwsze oznaki znużenia muzyką tej grupy. Koncert był dobrze nagłośniony, muzycy świetnie zgrani, wokal w dobrej formie, ale... czegoś jednak zabrakło. W połowie koncertu mieliśmy dość i przeszliśmy do baru celem konsumpcji i tylko jednym uchem słuchaliśmy kolejnych piosenek.
Od tamtego czasu muzyka Riverside coraz bardziej mnie męczy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest strasznie wtórna i mało różnorodna i podobnie do wspomnianego wcześniej Dream Theater poza techniczną perfekcją i kilkoma naprawdę dobrymi kawałkami, brak tej muzyce tego czegoś, co sprawia, że chce się do niej wracać. Dlatego też, po najnowszym krążku Riverside Shrine of New Generation Slaves nie obiecywałem sobie zbyt wiele. I niestety wiele się nie pomyliłem. Na płycie jest dziesięć dość podobnych do siebie utworów, z których większość z powodzeniem mogłaby znaleźć się na poprzednich albumach grupy. Lecz widać też, że zespół poszukuje nowej formuły i utwory takie jak Escalator shrine czy Night sessions wypadają interesująco i świeżo. Mam nadzieję, że to właśnie w tę stronę pójdzie zespół i że następna płyta będzie jeszcze ciekawsza. Bo pomimo moich wszystkich zarzutów, Riverside jest z pewnością dobrym zespołem, a opisywana płyta jest ciekawą propozycją dla każdego fana rocka progresywnego.
Kruk jednak zaśpiewał
Na nową płytę Stevena Wilsona czekałem z równie wielkimi
nadziejami, co obawami. Nadziejami, bo filmiki, które zamieszczał co jakiś czas w sieci dokumentujące postępy prac w studio były niezwykle interesujące. Obawami, bo
poprzednia solowa płyta Grace for drowning
nie należy do moich ulubionych, a wręcz momentami po prostu męczy. Mój obraz płyty nie poprawił też dość przeciętny jak na Wilsona koncert, na którym wizualne sztuczki gitarzysty (lasery na palcach) i trochę męczący artyzm (granie za zasłoną, półgodzinne mruczenie) raczej męczyły, niż budowały atmosferę. Na szczęście
kiedy przesłuchałem po raz pierwszy najnowszego dzieła Stephena odetchnąłem z
ulgą - od pierwszego momentu urzeka klimatycznymi, baśniowymi utworami i wirtuozerią zaproszonych do udziału muzyków.
Na płycie mamy sześć utworów, których przeciętna długość oscyluje w okolicach dziesięciu minut. Większość z nich posiada przyjemne dla ucha melodie, które szybko przechodzą w pogranicze rocka progresywnego i jazzu. Lecz najnowsze dzieło Wilsona to nie tylko muzyka, to także słowa. Każda z piosenek opowiada inną niesamowitą historię, której muzyka jest nierozerwalną częścią - tak jak na przykład w tytułowym The raven that refused to sing czy moim ulubionym utworze The Watchmaker, w którym klimat muzyczny zmienia się wraz z opowiadaną baśnią, to urzekając melodią, to przerażając nieprzyjemnymi, mrocznymi dźwiękami.
Wersja kolekcjonerska płyty ma się ukazać wraz z dość grubą książką zawierającą tak opowiedziane na płycie historie, jak inne, nie znane jeszcze. Nie mogę się doczekać, kiedy znajdzie się na mojej półce.
Poniżej tytułowy utwór z płyty wraz z teledyskiem.
poniedziałek, 11 lutego 2013
Deadwood
Serial Deadwood był emitowany przez HBO w latach 2004 – 2006. Autor scenariusza – David Milch, od początku chciał nakręcić serial opisujący życie w świecie pozbawionym zasad. Zaproponował HBO projekt, którego akcja miała rozgrywać się w Rzymie czasów cesarza rzymskiego Nerona. Jak sam mówi: “interesowała mnie idea porządku bez prawa. Pretorianie, którzy byli cesarskimi stróżami, wiedzieli w jaki sposób mają postępować. Ale dla stróżów prawa, jakimi były miejskie kohorty, ta sytuacja była nie do zaakceptowania. Więc tak jakby stwarzali sobie ramy prawa na bieżąco. Chciałem skupić się na tym, jak jest utrzymywany porządek pod nieobecność prawa”. Ale HBO miało już swój serial osadzony w starożytnym Rzymie. Pomysł był jednak na tyle interesujący, że stacja zaproponowała Milchowi osadzenie akcji w innych realiach, a ten zdecydował się na western opisujący Amerykę opanowaną gorączką złota. Akcja mniej lub bardziej oparta została na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce pod koniec XIX w. w nielegalnym obozie poszukiwaczy złota założonym na terenie, który na mocy paktu z rządem USA należał do Indian z plemienia Siouxów. Z powodów ekonomicznych i politycznych rząd USA przyzwalał na istnienie nielegalnej osady. Był to teren obfity w złoża złota i, co wielokrotnie pokazywane jest w serialu, pieniądze płynęły ciurkiem do odpowiednich kieszeni, zapewniając Deadwood trwanie.
Wydarzenia,
które zostały pokazane w tym serialu, skupiają się głównie na dwóch postaciach:
Ala Swearengena oraz Setha Bullocka. Konflikt między nimi jest główną osią
fabularną serialu. Al Swearengen jest właścicielem Gem Theater, który raczej
niż teatrem jest domem rozpusty, gdzie równie prawdopodobne jest złapanie
choroby wenerycznej, co przegranie wszystkich posiadanych pieniędzy w karty,
upicie się do nieprzytomności, a nawet utrata życia. Swearengen jest porywczy,
brutalny, nawet przez moment nie waha się przed morderstwem. Ale pomimo tych
cech, a może właśnie dzięki nim, nigdy nie traci z oczu interesu Deadwood,
który jest dla niego tożsamy z jego własnym. Język, którego używa jest
niesamowicie barwny. Powiedzieć, że przeklina, to właściwie nic nie powiedzieć.
Natomiast Seth Bullock wydaje się być jego całkowitym przeciwieństwem. Jest
małomówny, jakby wycofany. Milch pokazuje go jako człowieka skonfliktowanego
wewnętrznie, chorobliwie trzymającego się litery prawa i starającego się nie
tracić panowania nad sobą, co nie przychodzi mu wcale łatwo. Wydaje się być o
krok, a może nawet i o pół kroku od wybuchu, totalnego ataku furii, w której
mógłby zniszczyć wszystko, co stanie mu na drodze.
Ale
jest w historii opowiadanej przez serial i trzeci bohater – samo miasteczko
Deadwood. Widz obserwuje, jak z odcinka na odcinek rozbudowuje się ono i
zmienia, jak stara się przetrwać w niesprzyjających czasach, widzi gry
polityczne, które większości mieszkających w nim ludzi niewiele interesują,
byleby tylko mogli wydać swoje ciężko zarobione pieniądze ma różnego rodzaju
rozrywki. Przez trzy sezony Deadwood miasteczko niechętnie kontynuuje
swoją drogę ku praworządności, niechętnie gdyż owa praworządność wymuszają
względy polityczne, wymogi stawiane osadzie przez państwo. Jak zwraca uwagę w
swoim artykule zatytułowanym Idea społeczeństwa obywatelskiego w serialu
Deadwood Łukasz Twaróg omawiana produkcja “to mroczna refleksja nad istotą
władzy oraz niejednoznacznymi niuansami umowy społecznej”.
Autor podkreśla fakt, że nietypowo dla westernu, głównymi bohaterami są tu nie
rewolwerowcy, samotni jeźdźcy czekający tylko na właściwy moment by pogalopować
w stronę zachodzącego słońca, a “zdecydowanie ważniejszy wydaje się być biznes
kręcący się wokół gorączki złota. Głównym bohaterem jest przecież Al Swearengen
(Ian McShane), pionier sektora usług w Deadwood. To znaczące, że twórcy na
głównego bohatera wybrali właśnie biznesmena a nie rewolwerowca”.
To właśnie on wydaje się być jedyną postacią mającą na uwadze dobro miasteczka,
które, trzeba to uczciwie przyznać, bardzo często jest tożsame z jego własnym.
Bez
wątpienia serial cechuje narracyjna złożoność podobna do tej z The Wire.
Narracja koncentruje się na sezonie, z rzadka tylko zamykając niektóre wątki w
obrębie pojedynczych odcinków. I tak pierwszy sezon skupia się na dochodzeniu
do pewnego rodzaju umowy społecznej, w efekcie której poszczególnym postaciom
nadane zostają funkcje społeczne, które jednak są tylko pozorne, nie mające
żadnego znaczenia. Drugi i trzeci sezon opowiadają o kolejnych krokach
miasteczka Deadwood na drodze do praworządności.
Podobnie jak w przypadku
poprzednio opisanych seriali, także i tu mamy całą plejadę różnych postaci, z
których każda ma swoją rozbudowaną historię rozwijaną wraz z postępem głównej
narracji. Warto zwrócić uwagę, że wiele z nich jest postaciami historycznymi,
często znanymi z powieści czy westenów. I tak mamy tu obu wymienionych
wcześniej – Ala Swearengena i Setha Bullocka, ale także Dzikiego Billa
Hickocka, Calamity Jane czy Sola Stara.
Lecz
pomimo używania rekwizytów i postaci znanych z westernu, Deadwood bardzo
daleki jest od klasyków tego typu filmów. David Milch tak mówi o tym gatunku
filmowym: “jest on artefaktem kodeksu Haysa, nie ma nic wspólnego z prawdziwym
Zachodem, pokazuje Ameryce uświęcony, heroiczny obraz tego, czym Ameryka była”.
Zdecydowanie Deadwood nie miał nic z kodeksem Haysa wspólnego, daleki
również był od późniejszych przedstawicieli tego gatunku – antywesternów. W
serialu nie ma właściwie tak charakterystycznych dla wczesnych, jak i późnych
westernów, pojedynków, bójek. Broń palna pojawia się tu niezbyt często, więcej
tu polityki i skomplikowanych relacji międzyludzkich. Jak pisze Jason P. Vest,
pozwliło to “Milchowi ukazać niewygody, trudy i brzydotę realiów narodzin Ameryki
jako bytu politycznego, ekonomicznego i obywatelskiego”.
Dzięki takiemu podejściu serial operuje bardzo naturalistycznym obrazem,
nieoszczędzającym widzowi najdrobniejszych szczegółów trudnego życia
miasteczka, które było “zaludnione postaciami, które dawno opuściły raj. Pod
tym względem Deadwood jest tak samo Szekspirowskie co Miltonowskie”.
Serial,
kiedy pojawił się na ekranach telewizorów w 2004 roku, zwrócił uwagę bardzo
mocnym, niezwykle wulgarnym, ale przy tym niesłychanie literackim językiem.
Siedem słów, które w swoim monologu wymienił Carlin, nie tylko zostają użyte w
serialu, ale często pojawiają się w jednym zdaniu. Horace Newcomb tak opisuje
język użyty w Deadwood: “obsceniczny i bluźnierczy, opierający się na
częstym używaniu czteroliterowego sformułowania
odnoszącego się do stosunku seksualnego, często w kolorowych, spektakularnych i
gramatycznie wyszukanych konstrukcjach”.
Natomiast Joseph Millichap w tekście Robert Penn Warren, David Milch, and
the literary cotexts of Deadwood pisze: “jednym z uderzających aspektów Deadwood
stał się jego język, łączący kwiecistą retorykę, często ocierającą się o
Szekspirowski wers czy Wiktoriańską prozę, z ostrym slangiem i surowym
bluźnierstwem. Jeden z komentatorów policzył, że słowo na f zostało użyte 870 razy w dwunastu odcinkach składających się na
pierwszy sezon Deadwood (częściej niż raz na minutę)”.
Warto dodać, że język użyty w serialu nie tylko uderza częstotliwością
pojawiania się wyrazów powszechnie uznawanych za wulgarne, ale także
niesłychanym skomplikowaniem. Zdania wygłaszane przez bohaterów przeważnie są wielokrotnie złożone i nieuważnemu widzowi z pewnością łatwo się w nich
pogubić.
Jak oba opisane wcześniej seriale – Rodzina
Soprano i The Wire, także i ten charakteryzuje jakość wykonania. Gra
aktorska w tej produkcji stoi na najwyższym poziomie. Na szczególną uwagę
zasługuje niewątpliwie Ian McShane, wcielający się w postać Ala Swearengena,
ale nie ustępują mu inni. Uwagę zwracają też zdjęcia, utrzymane są w ciemnej
stylistyce, nasuwające skojarzenia do starych fotografii. Precyzyjna praca
kamery pokazuje rozmach scenograficzny Deadwood. Akcja rozgrywa się
małym miasteczku zatopionym w błocie. W każdym względnie suchym kącie widzimy
poustawiane stragany i ludzi sprzedających swoje towary. Z niesamowitą
dbałością o szczegóły odtworzone zostały stroje – każda z postaci prezentuje
inny styl ubierania.
Niestety
wszystkie te cechy przełożyły się na bardzo wysoki koszt produkcji i po emisji
trzech sezonów HBO podjęło decyzję o zdjęciu serialu z anteny, przez co
historia osady Deadwood i żyjących w niej postaci nie posiada zakończenia. Wraz
z finałami seriali takich jak Rodzina Soprano, The Wire czy Deadwood
kończy się tak zwany złoty okres HBO. Produkcje pojawiające się na antenie
stacji, nie odnoszą tak wielkich sukcesów, jak te opisane wcześniej i HBO bez
specjalnego powodzenia szuka nowych pomysłów. Dopiero w ostatnich latach można
zaobserwować pewną zmianę wraz z pojawieniem się takich seriali jak Zakazane imperium (2010), Gra o tron(2011). Wydaje mi się jednak, że pomimo zaangażowania
znanych aktorów – Sean Bean, Steve Buscemi czy Dustin Hoffman i ludzi filmu,
takich jak Martin Scorsese czy Michael Mann, nie może być mowy o powrocie do
jakości, do jakiej przyzwyczaiły nas opisane wcześniej produkcje.
I
to może właśnie ten fakt doprowadził Ryana McGee do napisania tekstu “Sopranos
do more harm than good? HBO and the decline of the episode”, w którym zarzuca
HBO, że to przez seriale, takie jak Rodzina Soprano, współczesna
telewizja odeszła od historii jednoodcinkowych na rzecz nowelistycznego
podejścia do fabuły. Autor pod wpływem obejrzenia Luck, w którym jego
zdaniem przez osiem odcinków właściwie nic się nie dzieje, doszedł do wniosku,
że w wielu współczesnych produkcjach telewizyjnych odcinki często pełnią tylko
rolę wypełniacza, nie posuwając akcji do przodu. Podaje przykłady takich
seriali jak The Killing (Dochodzenie,
AMC, 2011) czy Flashforward (ABC, 2009). Wydaje mi się, że choć bez
wątpienia jest coś na rzeczy, McGee zbytnio uogólnia i upatruje winowajcę w
produkcji, która stawiała, jak opisywałem to na początku tego rozdziału, na
odcinkowe podejście do fabuły. Dużo bardziej do zarzutów, jakie stawia Rodzinie
Soprano, pasowałyby The Wire i właśnie Deadwood. Jason Mittell na
swoim blogu wchodzi w polemikę z artykułem McGee. Zwraca uwagę, że wymieniane
produkcje faktycznie często nie należą do udanych, lecz powód jego zdaniem jest
inny. To nie narracyjna złożoność (rozumiana jako odejście od narracji
jednoodcinkowej na rzecz sezonowej) jest tu winna, a mało interesujące postacie
i nie najlepiej skonstruowana historia. Podaje przykład sceny z The Wire,
w której detektyw McNulty skręca łóżko z Ikei, lecz pomimo że jest ona długa i
niczego nie wnosi do akcji serialu, oglądamy ją z przyjemnością. Lecz po czyjejkolwiek stronie nie leżałaby racja, opisany wyżej
spór pokazuje pewną tendencję w telewizji, objawiającą się w nieustającymi poszukiwaniami ciekawych fabuł, pomysłów. Pozostaje mieć nadzieję, że ten rok obfitował będzie w ciekawe tytuły. Niestety jak do tej pory większość nowych produkcji rozczarowuje.
Przy pisaniu tego tekstu korzystałem z:
- http://www.salon.com/2005/03/05/milch/
- Łukasz Twaróg, Idea społeczeństwa obywatelskiego w serial Deadwood, „Panoptikum” 10 (17)2011
- Jason P. Vest, Wire, Deadwood, Homicide, and NYPD Blue. Violence is Power, Preager, Santa Barbara, 2010,
- Horace Newcomb, Deadwood, [w:]The Essential HBO Reader, red. Gary R. Edgerton, Jeffrey P. Jones, The University Press of Kentucky, Kentucky 2008,
- Joseph Millichap, Robert Penn Warren, David Milch, and the literary Contexts of Deadwood, [w:] Reading Deadwood, red. David Lavery, I.B. Tauris, Londyn, 2006,
- Blake D. Ethridge, Baltimore on the Wire, [w:] It’s not TV: Watching HBO in the Post-television Era, red. Cara Louise Buckley, Routledge Taylor & Francis Group, Nowy Jork, 2008
- Jakub Majmurek, Mafia jako small business, [w:], Seriale, Przewodnik Krytyki Politycznej, Krytyka Polityczna, Warszawa-Gdańsk, 2010,
- Terri Carney, From here to In Finnerty, [w:] The Essential Sopranos Reader, red. David Lavery, Douglas L. Howard, Paul Levison, The University Press of Kentucky, Kentucky 2011,
- Joseph S. Walker, What’s Different between You and Me. Carmela, the Audience, and the End, [w:] The Essential Sopranos Reader, red. David Lavery, Douglas L. Howard, Paul Levison, The University Press of Kentucky, Kentucky 2011,
czwartek, 7 lutego 2013
It's all in the game...
Okres, który nastał po sukcesie The Sopranos, nazywany jest często złotym okresem dla seriali telewizyjnych, a dla HBO w szczególności. W ramówce niemalże każdej stacji pojawiały się interesujące pozycje, które cechowała narracyjna złożoność, o której pisał Jason Mittell - balansowanie między odcinkiem a sezonem jako jednostką narracyjną, spójność stylistyczna i wysoka jakość produkcji, nie często pojawiająca się wcześniej w telewizji. Wymienić tu można na przykład The Shield (FX, 2002), Lost (ABC, 2004), czy 24 (FOX, 2001). W takiej sytuacji HBO, żeby odróżnić się jakoś od konkurencji i zachować uzyskaną dopiero co pozycję, musiała zaproponować swoim subskrybentom coś innego. I tak w 2002 roku na ekranach telewizorów pojawił się The Wire, serial, który często nazywany jest wyjątkowym wśród innych produkcji.
Akcja każdego z pięciu sezonów
dotyczy innego wycinka życia Baltimore i łączy ją kilka postaci, które
przewijają się przez całą historię. Pierwszy koncentruje się na problemach
dzielnicy bloków socjalnych, w których otrzymywali mieszkanie biedni
Afroamerykanie. A problemów jest niemało: handel narkotykami, zorganizowana
przestępczość, zwłaszcza wśród nieletnich oraz wiele innych. Akcja drugiego
sezonu przenosi się do doków, zdominowanych przez pracowników polskiego
pochodzenia, którzy tworzą zamkniętą społeczność, rządzoną przez związki
zawodowe. W trzecim fabuła koncentruje się wokół eksperymentu społecznego
przeprowadzonego przez jednego z wyższych rangą policjantów – majora Howarda
Colvina, który postanowił zdepenalizować obrót narkotykami w obrębie jednej,
położonej na uboczu dzielnicy. Czwarty sezon koncentruje się na problemach
młodzieży i systemu szkolnictwa, który nie jest w stanie powstrzymać młodych
ludzi przed zasilaniem szeregów gangów. Piąty, ostatni skupia się na mediach i
polityce.
Jak widać z powyższego opisu, który,
trzeba dodać, nie wyczerpuje wątków poruszanych w serialu, rozmach historii
pokazywanych w The Wire jest niespotykany wcześniej w telewizji. Jak
pisze Jason P. Vest: “Ten serial oferuje jeden z najpełniejszych,
autentycznych i najbardziej szczegółowych obrazów amerykańskiego miasta”,
a Brian G. Rose w rodziale poświęconym The Wire w zbiorze The
Essential HBO Reader pisze tak: “zasięg politycznych, społecznych i
ekonomicznych pytań stawianych przez The Wire był uderzająco
niekonwencjonalny, szczególnie w porównaniu z innymi serialowymi telewizjami,
gdzie określone zasady i podejście do kręcenia (nawet w HBO) mają tendencję do
trwania. The Wire zakwestionował te założenia na wielu frontach. To, jak
korzystał z podstawowych elementów takich jak postać, narracja czy styl”. I
faktycznie, The Wire jak na obowiązujące w telewizji standardy był
bardzo nietypowy. Jak większość produkcji telewizyjnych, bazował na
konkretnym gatunku filmowym czy telewizyjnym. W tym przypadku był to serial
policyjny. Lecz The Wire, to nie kolejna produkcja, w której dręczony
dokonanymi w przeszłości decyzjami i bieżącymi problemami policjant, pomimo
postępującego alkoholizmu jest w stanie samodzielnie rozpracować i aresztować
grupę przestępców. Brian G. Rose tak o tym pisze: “ The Wire był
otwartym atakiem na najbardziej zasłużony z telewizyjnych gatunków, jakim był
serial policyjny”.
Na czym więc ten atak polegał? Przede wszystkim The Wire miał
konstrukcję przypominającą bardziej utwór literacki, który z powodu braku
ograniczeń czasowych może nieśpiesznie rozwijać swoją fabułę. David Simon,
twórca serialu, wielokrotnie mówił, że “The Wire był pomyślany jako
powieść wizualna”.
I dlatego właśnie podział na odcinki był podyktowany bardziej ograniczeniami
czasowymi, a nie jak to ma miejsce w przypadku znakomitej większości
telewizyjnych produkcji. Tak o tym pisze Brian G. Rose: “zrezygnowano z
jednogodzinnych rozwiązań i łatwych zawierających tryumf sprawiedliwości
wytłumaczeń dostarczanych na koniec poszczególnych odcinków”.
Łuki narracyjne jakie oferował The Wire potrafiły łączyć ze sobą odcinki
oddalone od siebie o kilkanaście godzin, a ilość znaczących postaci
przewijających się przez serial była ogromna. Tak o tym pisze na swoim blogu
JustTV Jason Mittell we wpisie The Qualities of
Complexity: Aesthetic Evaluation in Contemporary Television: “pilotażowy
odcinek wprowadza więcej niż dwa tuziny znaczących postaci, które będą później
powracać. W sumie w samym pierwszym sezonie pojawia się ich sześćdziesiąt”. Ta liczba robi z pewnością wrażenie, ale zaznaczyć tu trzeba, że tylko
nieliczni bohaterowie przewijają się przez wszystkie sezony, grając w nich role
o różnym stopniu ważności.
Inną
specyficzną cechą tej produkcji jest jej stylistyka. Wielu krytyków, między
innymi David Bordwell, zwracało uwagę na pewną stylistyczną archaiczność
cechującą serial. Jason Mittel na swoim blogu wymienia następujące cechy:
niewidoczna, właściwie przeźroczysta kamera stylu zerowego, linearna,
realistycznie poprowadzona narracja bez wyraźnego podziału na odcinki. Kolejną
cechą jest brak niediegetycznej muzyki. Od tej zasady są w serialu trzy wyjątki
w postaci scen finałowych serii. Norweski wykładowca Uniwersytetu w Bergen w
swojej wideo analizie Style in the Wire dostrzega siłę w konsekwentnym stosowaniu takich rozwiązaniach. Zwraca też
uwagę na fakt, że The Wire bardzo świadomie korzysta z technik kina
dokumentalnego takich jak POV (Point of View), ujęcia kamer przemysłowych czy
mała ilość cięć montażowych. Dzięki tym zabiegom, zdaniem Lavika, serial nie
epatuje imponującymi rozwiązaniami, nie odwraca uwagi pracą kamery czy
gwałtownym montażem, a buduje poczucie autentyczności.
Wielu
badaczy mediów zwraca też uwagę na nawiązania do greckich tragedii, w których
los poszczególnych bohaterów zależny jest od kaprysu wszechpotężnych bogów. Tak
o tym pisze Blake D. Ethridge w tekście Baltimore on the Wire wchodzącym
w skład cytowanego już zbioru It’s not TV... “The Wire skonstruowany jest jak grecka tragedia. Jeśli zastąpić koncepcję starych greckich
bogów postmodernistycznymi instytucjami takimi jak departament policji,
przestępczymi organizacjami rozprowadzającymi narkotyki, rządem, związkami
zawodowymi, kościołem katolickim, przedsiębiorstwem energetycznym, nawarstwiają
się instytucje determinujące zachowanie jednostek w społeczeństwie”.
Dobrze pokazują to dwie sceny serialu. W pierwszej z nich D’Angelo, średniego
szczebla członek gangu, tłumaczy młodszym kolegom grę w szachy. Żeby łatwiej im
było zrozumieć, porównuje figury do struktury organizacyjnej. Podkreśla jak
niewielkie znaczenie dla gry mają pionki, których najwięcej jest w grze. Młodzi
gangsterzy nie chcą pogodzić się z tak opisaną rzeczywistością, jednak widz
widzi bez trudu po czyjej stronie leży racja. Kilka odcinków później twórcy
znów sięgają do szachów. W jednej z finałowych scen widzimy policjantów po
nieudanej akcji, do której prowadziła fabuła całego sezonu. Przyczyną porażki
była decyzja wysoko postawionego policjanta, który szybko potrzebował
spektakularnego sukcesu, przez co poszła na marne wielomiesięczna, mrówcza
praca, której widz był świadkiem przez kilkanaście godzin pierwszego sezonu. W
ujęciu o którym piszę, na drugim planie widzimy policjantów ze spuszczonymi
głowami po zakończonej akcji. Na pierwszym planie widoczna jest szachownica, na
której pionki poruszane są dłońmi niewidocznych graczy. Scena ta jest tak
sfilmowana, że widz ma wrażenie, że policjanci są kolejnymi pionkami na
planszy, poruszanymi przez siły dużo potężniejsze od jednostek.
Serial
The Wire był bez wątpienia nietypową produkcją telewizyjną, co
próbowałem pokazać powyżej. Wydaje mi się, że dobrym uzupełnieniem będzie
opisana przez Briana G. Rose następująca sytuacja : “krytycy telewizyjni nie
otrzymali do recenzowania samego pilota, ale też następne cztery odcinki, żeby
mogli lepiej zrozumieć szeroki zakres i skomplikowaną fabułę serialu”.
Rozwiązanie to odniosło skutek i The Wire otrzymał bardzo pozytywne
recenzje i cieszył się uznaniem, otrzymując wiele nagród, w tym prestiżową
Peabody Award w 2003 roku. The Wire bez wątpienia pokazał, że produkcja
telewizyjna nie musi epatować szybką narracją czy dynamicznym montażem, że
nieśpieszne tempo, mnogość ciekawych, wielowymiarowych bohaterów i drobiazgowe oddanie świata przedstawionego również może
cieszyć się dużym zainteresowaniem.
Przy pisaniu tego tekstu korzystałem:
- Jason P. Vest, Wire, Deadwood, Homicide, and NYPD Blue. Violence is Power, Preager, Santa Barbara, 2010, s. 171
- Brian G. Rose, The Wire, [w:], The Essential HBO Reader, red. Gary R. Edgerton, Jeffrey P. Jones, The University Press of Kentucky, Kentucky 2008, p. 86
- http://justtv.wordpress.com/2011/12/15/the-qualities-of-complexity-aesthetic-evaluation-in-contemporary-television/#_edn12, 6 czerwca 2012
- http://vimeo.com/39768998, 6 czerwca 2012
- It’s not TV: Watching HBO in the Post-television Era, red. Cara Louise Buckley, Routledge Taylor & Francis Group, Nowy Jork, 2008, s. 155
środa, 6 lutego 2013
Sound City
Film dokumentalny Dava Grohla to hołd złożony muzyce i miejscu, w którym powstała. Film dzieli się na dwie części. Pierwsza to historia studia Sound City, położonego gdzieś na uboczu Los Angeles, w którym swoje płyty nagrywali tacy artyści jak Fleetwood Mac, Tom Petty, Nirvana, Metallica, NIN, Rage Against the Machine i wielu, wielu, bardzo wielu innych. Ta część filmu kwintesencją amerykańskiego snu, gdzie każdy może zrobić karierę i od przenoszenia pudeł stać się producentem, managerem czy gwiazdą rocka. Opowieści pokazywanych ludzi często zaskakują przypadkowością odniesionego sukcesu, ale też pokazują determinację i wiarę w swoje możliwości. Niezwykle ciekawym elementem jest tu historia konsolety i samego studia, które trochę kojarzyć może się ze znanymi z prozy Stephena Kinga obdarzonymi specjalnymi właściwościami przedmiotami. Owa konsoleta powraca co chwilę przypomina przez przewijające się na ekranie postaci.
Narracja filmu nabiera tempa w drugiej części filmu, gdzie przenosimy się w teraźniejszość. Sound City umiera, konsoleta stoi nieużywana, pokrywa ją coraz grubsza warstwa kurzu. I tu właśnie pojawia się Dave Grohl. Kupuje ją, przewozi do własnego studia i daje drugie życie. Postanawia zaprosić muzyków, którzy nagrywali swoje przeboje w Sound City, by zagrali razem z nim. I tu widz zostaje zabrany w sentymentalną podróż z takimi niesamowitymi muzykami jak Trent Renzor czy Paul McCartney, który po prostu wymiata. I nagle ten spokojny, lekko monotonny dokument zmienia się nie do poznania. Muzycy świetnie bawią się, a utwory, które komponują brzmią potężnie, wręcz tryskają energią, są rewelacyjne.
Szczerze powiem, że gdyby nie ta druga część, Sound City było by bardzo przeciętnym filmem, opowiadającym ckliwą historię grupki ludzi, którzy stali w cieniu sukcesu wielkich gwiazd. Ale to co te nadgryzione zębem czasu gwiazdy wyprawiają w drugiej części wbiło mnie w fotel. Polecam.
I jeszcze trailer:
I jeszcze trailer:
poniedziałek, 4 lutego 2013
The Sopranos
Rodzina
Soprano (1999 – 2007)
We wpisie tym
chciałbym poświęcić więcej miejsca opisowi i analizie Rodziny Soprano, tego co było w niej nowe, a co było nawiązaniem do różnych dzieł kultury.
Chciałbym na przykładach pokazać, w jaki sposób nowy serial amerykański gra z
gatunkami filmowymi i telewizyjnymi, z których czerpie i jak w rezultacie tej
gry powstaje nowa jakość.
Rodzina Soprano, to serial, który przez wiele osób wymieniany jest jako kamień
milowy w historii telewizji, bez którego zmiana tego medium nie byłaby możliwa.
Opowiada on historię tytułowej rodziny mafijnej. Głównym bohaterem jest Tony
Soprano, który przez osiem sezonów na antenie pnie się po szczeblach
gangsterskiej drabiny, zaczynając od kapitana, a kończy jako szef wszystkich
szefów – capo di tutti capi. Lecz
wątek zorganizowanej przestępczości, choć niewątpliwie dominujący, nie jest
jedynym w tym serialu. Równie ważna jest druga rodzina Tony’ego – jego żona
Carmela, dzieci Meadow i Anthony Jr., matka, wujek i inni. To właśnie życie prywatne szefa mafii, jego
codzienne problemy, dorastanie dzieci, małżeńskie niesnaski, konflikty z
zaborczą matką i żądnym władzy wujem i psychoterapia, której główny bohater
musi się poddać, stanowią tło historii.
Shaun
Ryan, twórca serialu The Shield (FX, 2002) mówi w jednym z wywiadów
“jeśli ktoś pisze o The Shield, nie sądzę by dało się to zrobić bez
odnoszenia się do Rodziny Soprano. Naszego programu nie byłoby na
antenie, gdyby nie Rodzina Soprano, gdyby nie sukces tego programu,
zarówno jeśli chodzi o kreatywności, jak o ekonomiczny aspekt, uważam, że to właśnie
dzięki niemu telewizja FX odważyła się zrealizować nasz program”.
Lecz nie tylko twórcy telewizyjni uznają miejsce tej produkcji w najnowszej
historii telewizji, wielu akademików także podkreśla jej znaczenie. We wstępie
do The Essential Sopranos Reader, będącego publikacją tekstów z
konferencji naukowej Sopranos – The Wake, która odbyła się na
uniwersytecie w Fordham w 2008 roku, David Lavery pisze, że Rodzina Soprano to:
“ jeden z najważniejszych seriali telewizyjnych jaki kiedykolwiek powstał”,
a Gary R. Edgerton w swoim tekście The Sopranos as Tipping point in the
Second Coming of HBO podkreśla, że moment emisji pierwszego sezonu tego
serialu był dla telewizji HBO przełomowy i to właśnie ta produkcja stała za
sukcesem, jaki stacja odniosła. Dzięki niemu, jak pisze dalej: “od 1996 do
2001, HBO zwiększyło proporcje ilości własnych programów w ramówce z 25% do
40%”.
Przełożyło się to także na widownię, która masowo zasiadała przed telewizorami
by oglądać poczynania mafiosa Tony’ego Soprano. I dalej autor kontynuuje: “Rodzina
Soprano przyciągnęła 7.5 miliona widzów w styczniu 1999 (...) Towarzysząca jej
odpowiedź krytyków i publiczności była niespotykana wcześniej dla
jakiegokolwiek telewizyjnego serialu emitowanego przez kablową czy satelitarną
telewizję”.
Po tym imponującym początku było już tylko lepiej: “ trzeci sezon w marcu 2001
roku przyciągnął 11.3 milionów widzów, czwarty rozpoczął się z widownią liczącą
13.4 milionów”.
Czym zatem była Rodzina Soprano? Serial
wykorzystywał tradycyjnie amerykański gatunek filmowy, jakim jest film
gangsterski. Jakub Majmurek pisze, że jest on: “obok westernu ‘najbardziej
amerykańskim’ gatunkiem filmowym, drugim wielkim eposem amerykańskiego
społeczeństwa. Film gangsterski, podobnie jak western, opowiada o narodzinach
nowoczesnego społeczeństwa amerykańskiego”.
Czemu zatem gatunek ten, z pojedynczymi wyjątkami, tak długo był nieobecny na
ekranach telewizorów? Stało się tak na skutek kontroli, jaką nad telewizją
miało FCC, które nie dopuszczało do produkcji seriali, propagujących
niestosowne i niepożądane wzorce zachowań, a takie były w kinie gangsterskim
niewątpliwie obecne. Sam gangster nie mógł być bohaterem telewizyjnym, jako że
był jednostką aspołeczną i niemoralną. Zresztą, jak pisze Alicja Helman w Filmie Gangsterskim, także i kino od
początku tego gatunku borykało się z problemem niemoralności. Produkcje te,
choć cieszyły się niemałą popularnością, musiały pod naciskiem Motion Picture
Association of America (MPAA) oraz obowiązującego kodeksu Haysa zmienić swoją
formułę i zamiast na gangsterach, skupić się na przedstawicielach służb
policyjnych – tak zwanych G–men oraz T–men, czyli reprezentantach organów
ścigania i urzędu skarbowego. Gangster musiał na końcu filmu ponieść klęskę,
zostać ukarany, umrzeć w biedzie, opuszczony przez przyjaciół, zaszczuty,
samotny. Lecz ta postać wciąż fascynowała i nowe filmy tego gatunku wciąż
powstawały. John McCarty w Bullets over
Hollywood zwraca uwagę, że
gangstera charakteryzował anarchizujący urok, nie był on skrępowany zakazami,
robił co chciał i jak chciał, co w trudnych czasach zawsze przyciągało widzów.
Sytuacja
na rynku telewizyjnym zmieniła się, gdy
na rynku pojawiła się płatna usługa STV (subscribed television), wyjęta spod
nadzoru FCC, do której dostęp mieli tylko widzowie płacący abonament. To
pozwoliło stacji HBO na produkowanie seriali, które nie mogłyby powstać gdzie
indziej. I to dlatego Jakub Majmurek pisze: “Rodzina Soprano miała w
telewizji więcej dzieci niż przodków. Charakterystyczna dla serii
‘odczarowana’, realistyczna konwencja zaczęła być stosowana przez HBO przy
produkcji innych serii należących do innych gatunków – filmu policyjnego (The
Wire), westernu (Deadwood) etc”.
Autor
cytowanego wyżej artykułu szczegółowo wymienia poprzedników tej produkcji, podając
takie filmy jak Mały Cezar, Wróg publiczny, trylogia Ojca chrzestnego
i filmy Martina Scorsese. Zwraca uwagę, że “Rodzina Soprano wypływa
z kina Scorsese z lat dziewięćdziesiątych i przejmuje od niego obraz mafii jako
świata, którego ekonomiczny horyzont wyznacza elita drobnomieszczaństwa. (...)
przejmuje charakterystyczny dla nich sposób pracy kamery, prezentacji świata
przedstawionego, przemocy”.
Warto tu zauważyć, że serial czerpał garściami z filmów, ale do tego faktu
powrócę, kiedy szerzej omawiać będę pojawiające się w serialu nawiązania do
dzieł kultury.
Lecz
zostawiając na chwilę na boku niepopularny w telewizji gatunek, czym jeszcze
wyróżniała się ta produkcja? Jason Mittell jako cechę charakterystyczną współczesnych seriali telewizyjnych wymienia narracyjną złożoność, rozumianą jako balans między narracją jednoodcinkową a sezonową. Niewątpliwie cechuje ona Rodzinę Soprano.
Steven Johnson w swoim artykule dla “New York Timesa” zatytułowanym Watching
TV makes you smarter (24 kwietnia 2005) tak pisze o innym co prawda serialu
– 24 (24 godziny, Fox, 2001), ale opisując to samo zjawisko “w ciągu 44
minut odcinek łączy życia 21 różnych postaci, każda z czytelnym łukiem
narracyjnym. Dziewięć głównych wątków narracji posuwa się do przodu w ciągu
tych 44 minut, przy czym każdy czerpie obficie z wydarzeń i informacji
odkrytych w poprzednich odcinkach”.
Czy The Sopranos cechuje podobna złożoność? Chciałbym sprawdzić to na
przykładzie siódmego odcinka pierwszej serii.
Jak
większość epizodów pierwszego sezonu opowiada on własną historię, tylko w
niewielkim stopniu posuwając główną linię fabularną do przodu. Omawiany odcinek
koncentruje się na nieodpowiednim zachowaniu syna Tony’ego Soprano –
Anthony’ego juniora, który wraz z kolegami wykradł z kościoła mszalne wino i
wypił je, co skończyło się pewną niedyspozycją żołądkową podczas zajęć
gimnastycznych, a w rezultacie wezwaniem rodziców do szkoły. Drugim wątkiem
poruszanym w tym odcinku jest dzieciństwo Tony’ego i jego relacje z rodzicami i
rodzeństwem. Do retrospektywnych scen widz przechodzi z terapii głównego
bohatera, na której omawia on szczegółowo zarówno swoje bieżące problemy, jak i
zgłębia ich korzenie w dzieciństwie. To już trzeci wątek. Czwarty pojawia się
niejako mimochodem, kiedy pani psychiatra stara się skierować rozmowę na sprawy
dotyczące wydarzeń sprzed kilku odcinków. Piąty wątek to codzienne sprawy
mafii, której kapitanem jest Tony – wymuszenia, zastraszenia, kradzieże.
Kolejny wątek to bieżące relacje Tony’ego z matką i wujkiem, będącym szefem
organizacji, w której obaj działają. Wątki splatają się ze sobą, tworząc spójną
historię, połączonej nie tylko jest przez wydarzenia, o których opowiada, ale
również przez towarzyszącą im muzykę. W tym odcinku dwukrotnie widz słyszy utwór
Jefferson Airplane White Rabbit. Na jego pojawienie się wpłynęły nie
tylko jego niewątpliwe walory artystyczne, ale również czytelne nawiązanie do Alicji
w krainie czarów. Pierwszej scenie, w której słyszymy tę piosenkę
towarzyszą słowa “One pill makes you small” i po tych słowach Tony łyka
lekarstwo na depresję i następuje pierwsza retrospekcja, w której widz widzi
kilkuletniego Tony’ego, będącego świadkiem, jak jego ojciec biciem wymusza
zapłacenie za “ochronę”, a niedługo później jest aresztowany przez policję.
Drugi raz słyszymy melodię pod koniec odcinka, gdzie Tony “dorósł” i zachowuje
się jak “mężczyzna”, dając przykład swojemu synowi. Słyszymy słowa “One pill
makes you large”. Jak widać na powyższym przykładzie, akcja odcinka prowadzona
jest wielotorowo, tylko nieznacznie popychając właściwą akcję do przodu.
Zupełnie
inaczej wygląda odcinek piąty tej samej serii. Mamy w nim tylko trzy wątki,
które poprowadzone są równolegle i używają tych samych rekwizytów, poruszają
podobne problemy. Odcinek opowiada historię wyjazdu Tony’ego z córką na różne
uczelnie wyższe, by pomóc jej wybrać, na który uniwersytet się udać. Drugim
wątkiem jest wieczór, który Carmela – żona głównego bohatera, spędza z młodym
księdzem. Obie pary zbliżają się do siebie, ojciec ma szansę poznać lepiej
córkę i niechętnie, bo niechętnie, przyznaje się do swoich związków ze
zorganizowaną przestępczością. Carmela i ksiądz, który najwyraźniej
zainteresowany jest nie tylko drogą do zbawienia żony mafiosa, ale także nią
samą, również poświęcają czas na pewnego rodzaju spowiedź, w której Carmela
szczerze opowiada o swoim życiu i poczuciu samotności. I tu w odcinku pojawia
się wątek trzeci, a wraz z nim kolejny grzesznik, który wyznał swoje grzechy –
były mafioso, który opowiedział policji o sprawach mafii, czym złamał zmowę
milczenia, słynną “omertę”. Tony przypadkowo dostrzega go na stacji
benzynowej i fakt ten przekształca podróż z córką w polowanie, które jest o
tyle trudne, że Tony musi zachować pozory i stara się utrzymać córkę w nieświadomości
swoich działań, co mu się nie do końca udaje, gdyż córka podejrzewa, że coś się
wydarzyło. Tylko pojedyncze sceny odwołują się do wcześniejszych wydarzeń,
niemniej jednak te są obecne. Natomiast w znaczący sposób odcinek posuwa akcję
do przodu. Carmela dowiaduje się, że psychoterapeuta Tony’ego jest kobietą, co
odbiera jako zdradę. Zabójstwo, które popełnia Tony, powróci w opisanym
wcześniej epizodzie.
Oba
przytoczone odcinki mają jednak coś wspólnego – bardzo precyzyjną, operującą
łukami narracyjnymi fabułę, która pomimo, że głównie opowiada zamknięte w
jednym epizodzie historie, konsekwentnie popycha akcję serialu do przodu. W obu
epizodach twórcy posługują się pewnymi ramami – w przypadku pierwszym jest to
rama muzyczna, nawiązanie do Alicji w krainie czarów i motyw
podobieństwa dzieci do swoich rodziców. W drugim przypadku jest to spowiedź,
specyficzne wyznanie win, które ma oczyścić bohaterów, jednak efekt jaki
uzyskują wydaje się być daleki od pożądanego. Niewątpliwe jest jednak jedno,
serial The Sopranos charakteryzuje narracyjna złożoność, o której pisał
Mittell. Odcinki zachowują równowagę między rozwijaniem głównej historii, a
epizodyczną formą opowiadania.
Inną
cechą charakterystyczną dla współczesnych seriali jest nawiązywanie do innych dzieł kultury oraz adresowanie dzieła do bardziej
wymagającej publiczności. The Sopranos bez wątpienia spełnia oba te
warunki. W wielu odcinkach pojawiają się odwołania do innych filmów
gangsterskich – na przykład wielokrotne parodiowanie przez jedną z postaci
sceny z trzeciej części Ojca chrzestnego (1990), w której Al Pacino mówi
“Just when I thought I was out, they dragged me back in” (Kiedy już myślałem,
że się wyswobodziłem, wciągnęli mnie z powrotem). W innej scenie, kiedy dzieci
Tony’ego rozmawiają o mafijnej działalności ojca, porównują to, czego były
świadkami, do innej sceny z tego samego filmu. W jednym z odcinków pierwszego
sezonu pojawia się postać Martina Scorsese. Rozpoznający go w tłumie Chris
Moltisanti woła “Marty! Kundun, I liked it!” (Marty! Kundun, podobał mi się). W
innej scenie grający go Michael Imperioli strzela sprzedawcy w stopę, co jest
cytatem ze sceny z Goodfellas (Chłopcy z ferajny, 1990) Martina
Scorsese, w której postać grana przez tego aktora otrzymała podobną ranę.
Serial często wykorzystuje pewne techniczne rozwiązania znane z klasycznych dla
gatunku produkcji. Na przykład Francis Ford Coppola zderzał brutalne sceny
mordów z radosnymi scenami rodzinnymi. W podobny do Martina Scorsesego sposób
korzystał z muzyki rozrywkowej, która w serialu bardzo często towarzyszyła
pokazywanym wydarzeniom.
Wydaje
mi się jednak, że warto tu jeszcze wymienić filmy, które Tony ogląda. W jednym
z odcinków jest to klasyk gatunku filmu gangsterskiego Public Enemy (Wróg publiczny, 1931) z Jamesem
Cagney’em w roli głównej. W innej scenie mówi, że Facetów w czerni może
obejrzeć w swoim kinie domowym. Lecz nie tylko same filmy pojawiają się w
serialu. Postaci często o nich rozmawiają, czy to zastanawiając się nad tym,
która część Ojca chrzestnego jest najlepsza, czy odnajdując podobieństwa
w diegetycznym świecie do takich dzieł jak Casino, Scarface (Człowiek z
blizną) Briana De
Palmy czy do Psycho (Psychoza) Hitchcocka.
Mark
Leverette
w swoim tekście Cocksucker, Motherfucker, Tits wchodzącym w skład
książki It’s Not TV: Watching HBO in the Post–television Era, pisze “ telewizję
jako medium tradycyjnie charakteryzowano przez jej ograniczenia –
technologiczne, polityczne i kulturalne”.
W swoim artykule skupia się na tym, czy przez konsekwentne przełamywanie owych
barier HBO można nazwać czymś innym niż telewizją. Zwraca uwagę, że swoją
pozycję telewizji wyjętej spod bacznego nadzoru FCC HBO wielokrotnie
wykorzystywało, opierając swoje programy o te cechy, których inne telewizje z
powodów prawnych mieć nie mogły. Leverette tak opisuje politykę stacji: “ charakterystyczną
cechą HBO jest to, że przedstawia transgresję jako narzędzie”.
Obszernie opisuje jeden z programów komediowych George’a Carlina The seven
words, w którym komik ten wymienia i szczegółowo analizuje siedem słów,
których nigdy nie będzie można użyć w telewizji. Skecz ten został wyemitowany
przez HBO w latach 1982 – 83 w ramach programu Carlin at Carnegie.
Leverette uważa, że większość cieszących się popularnością programów tej stacji
wykorzystuje taktykę, którą nazywa “cocksucker, motherfucker, tits” (lachociąg,
skurwysyn, cycki), a która w skrócie sprowadza się do wykorzystywania w swoich
programach tych treści, których widz nie znajdzie na innych kanałach
telewizyjnych. Zwraca uwagę, że to właśnie program Carlina i użyty w nim język
spopularyzował w telewizji tak użycie obscenicznego języka, jak i same programy
komediowe, z występami komików na czele. Inną cechą charakterystyczną dla
produkcji HBO, na którą Leverette zwraca uwagę, jest pojawianie się w
większości z nich tak zwanych moneyshots, pojęcia pochodzącego z filmów pornograficznych, odnoszącego się do ujęć, które nie mogłyby
pojawić się nigdzie indziej, a które sprawiają, że ludzie gotowi są za dany
program zapłacić. W odniesieniu do HBO chodzi o sceny zawierające seks i
przemoc, oraz wykorzystujące język, który można znaleźć właściwie w każdej
produkcji tej stacji. Podsumowując powyższe, zdaniem Leveretta, siła produkcji
HBO wyrażała się głównie w tym, czego nie mogły pokazywać inne telewizje. Nie
twierdzi jednocześnie, że serialom tym należy odmówić dobrego scenariusza czy
ciekawej linii fabularnej, ale jego zdaniem to właśnie wyżej wymienione cechy
najsilniej wyróżniały produkcje HBO.
Niewątpliwie The Sopranos, dzięki prawnej pozycji
HBO, mogło nie przejmować się wieloma z obowiązujących w telewizji zakazów,
odnoszących się do pokazywania nagości i brutalności czy używania wulgarnego
języka. Wydaje mi się, i jest to przekonanie graniczące z pewnością, że nie ma
jednego odcinka The Sopranos, który wolny byłby od któregokolwiek z
wyżej wymienionych elementów. Lecz czy to właśnie w tym tkwiła siła tego
serialu? Wydaje mi się, że nie. Widz oswaja się z tą stylistyką i takie sceny
przestają robić na nim wrażenie. Dobrze podsumowuje to sam David Chase, twórca The
Sopranos w jednym z cytowanych w zbiorze Essential Sopranos Reader wywiadów:
“ Wszyscy mamy wolność tworzenia historii, które rozwijają się powoli. Wszyscy
mamy wolność tworzenia postaci, które są skomplikowane i wewnętrznie
skonfliktowane. FFC tym nie rządzi”.
I to właśnie rozmach opowiadanej historii, która nie tylko koncentruje się na
sprawach mafii, ale też na codziennych, prozaicznych sprawach jej członków i
ich rodzin, stoi w dużej mierze za sukcesem tej produkcji. Niewątpliwie też
najwyższej próby aktorstwo i techniczna perfekcja sprawiły, że serial ten
uznawany jest niemalże jednogłośnie za kamień milowy w historii telewizji.
Przy pisaniu tego tekstu korzystałem z:
- http://www.nj.com/entertainment/tv/index.ssf/2008/11/the_shield_shawn_ryan_postfina.html,
- David Lavery, Introduction, [w:] The Essential Sopranos Reader, red. David Lavery, Douglas L. Howard, Paul Levison, The University Press of Kentucky, Kentucky 2011,
- Jakub Majmurk, Mafia jako small business, [w:], Seriale, Przewodnik Krytyki Politycznej, Krytyka Polityczna, Warszawa-Gdańsk, 2010,
- Alicja Helman, Film Gangsterski, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa, 1990
- John McCarty, Bullets over Hollywood, Da Capo Press, New York, 2004
- http://www.nytimes.com/2005/04/24/magazine/24TV.html?pagewanted=print,
- Marc Leverette, Cocksucker, Motherfucker, Tits, [w:] It’s Not TV: Watching HBO in the Post-television Era, red. Cara Louise Buckley, Routledge Taylor & Francis Group, New York 2008
niedziela, 3 lutego 2013
OSI
OSI podsunęła mi moja żona i było to bez dwóch zdań podsunięcie bardzo dobre. Zespół, co prawda, kiedyś już znalazł się na chwilę w mojej orbicie, ale nie przebił się wtedy do atmosfery i nie wywarł na mnie żadnego wrażenia. Tym razem było jednak inaczej. Płyta Fire make thunder z 2012 roku to już czwarta w dyskografii zespołu, który jest efektem kolaboracji dwóch muzyków - byłego keyboardzisty Dream theater, który odpowiedzialny był tam za kilka moich ulubiony utworów, takich jak klimatyczny Space Dye Vest czy Wait for a sleep. Utwory, które podpisywał swoim nazwiskiem w Dream Theater zawsze charakteryzowały się ładną melodią i dość skromnym jak na ten zespół pianinem - nie bombardowały ilością nut, i celowały raczej w umiarze, niż przepychu pozostałych kompozycji. Drugi muzyk to Jim Matheos, którego twórczości niestety nie znam. Gościnnie na wcześniejszych płytach pojawiają się między innymi opisywani już wcześniej na tym blogu +Steven Wilson, +Mikael Åkerfeldt czy +Mike Portnoy, wieloletni perkusista +Dream Theater, a na Fire make thunder na perkusji zasiadł fenomenalny Gavin Harrison z Porcupine Tree. Już sama lista gości mówi wiele o klimacie płyt - mocno melancholijny progresywny rock i dokładnie takie są.
Fire make thunder to zróżnicowana płyta, na której mamy melodyjne ballady takie jak Indian curse czy Wind won't howl, ale poza nimi są i mocniejsze, klimatem przypominające wczesne płyty Dream Theater ale bez drażniącego wokalu Jamesa LaBrie i bez wirtuozerskich solówek i popisów zespołu, jest natomiast ogromna dawka emocji w niezwykle klimatycznych, wysmakowanych piosenkach. Szczególną uwagę zwrócił zamykający krążek Invisible man. Bardzo polecam wszystkim miłośnikom rocka progresywnego.
I jeszcze Indian curse, żeby nie było, że przesadzam
piątek, 1 lutego 2013
AMC - grrrrr!
Telewizja AMC ma w ostatnich latach bez wątpienia jedną z najlepszych ofert jeśli chodzi o seriale. To przecież właśnie oni wyprodukowali tak świetne rzeczy jak flagowe Breaking bad czy Mad men. Wydaje mi się, że w dużej mierze stacja ta zajęła miejsce HBO, koncentrując się na serialach, w których to opowiadana historia jest najważniejsza, a nie komputerowo generowane światy i kopiowanie sprawdzonych pomysłów, do czego niestety coraz chętniej HBO stara się w ostatnim czasie swoich widzów przekonać.
Z nieznanych mi powodów AMC postanowiło w tym roku rozbić sezony The Walking Dead i Breaking bad na dwie części, z tak zwanymi mini finałami, żeby widzowie w nerwach czekali na ich powrót. Jeszcze o ile w pierwszym przypadku trupy niedługo powrócą, o tyle jeśli chodzi o Waltera White'a okres oczekiwania staje się coraz większym wyzwaniem. Bo w pierwszym przypadku serial, choć dobry, nie dąży w żadnym określonym kierunku i nie bardzo wiadomo czy po czwartym (bo już zapadła decyzja o produkcji - z kolejną zmianą showrunnera) będą kolejne sezony i czy historia ma posiadać jakieś satysfakcjonujące zakończenie, o tyle w drugim moje oczekiwania co do ostatecznego finału historii transformacji głównego bohatera są ogromne. Czy Vince Gilligan podoła i sprawi, że ten serial przejdzie to telewizyjnego Hall of Fame, czy rozczarowanie będzie tak wielkie, że pozostanie jak najszybciej o nim zapomnieć. Niestety jeszcze długie miesiące oczekiwań na odpowiedź na to pytanie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)