Serial obejrzany i niestety moje obawy sprawdziły się. The house of cards to bardzo dobrze wykonana produkcja, w której wszystko zapięte jest na ostatni guzik. Dawno nie było w telewizji (a trzeba pamiętać, że to pierwszy serial wyprodukowany przez platformę Netflix) tak dobrze technicznie nakręconego, zagranego, oświetlonego i pod każdym innym względem perfekcyjnego serialu, co nie dziwi, jeśli zważyć na nazwiska osób zaangażowanych w ten projekt. Ale sama historia pozostawia, przynajmniej u mnie, pewien niedosyt, że autorzy tak bardzo skupili się na polityce i jej bezpośrednich okolicach, że zginęło gdzieś drugie dno, podobnie jak w bardzo wielu współczesnych produkcjach. I to właśnie z tego powodu, jeśli by serial Finchera porównać z serialem, w produkcję którego zamieszany był Gus Van Sant - Boss, pomimo wielu wad tego drugiego, wydaje mi się, że to właśnie on w ostatecznym rozrachunku wypada o niebo bardziej interesująco.
Blog ten poświęcony jest kulturze, a w szczególności telewizji i muzyce, ale niewątpliwie znajdzie się tu też miejsce dla filmu i literatury.
środa, 27 lutego 2013
Uciekając od nieba bram
Na płycie jest dziewięć utworów, bardzo klimatycznych, pełnych melancholii i oczywiście, tak charakterystycznych poetyckich tekstów. Po pierwszym przesłuchaniu w pamięci zostały mi dwa utwory, tytułowy Push the sky away oraz klimatyczny, przywołujące mordercze wspomnienia Water's edge, ale z każdym przesłuchaniem płyty pozostaje kolejna piosenka, kolejne zaskakujące frazy.
Płyta jest niezwykle spójna i być może tu pojawia się jedyny zarzut, jaki mógłbym jej postawić - pewną monotonność. Trochę brakuje przełamania tych smutnych piosenek czymś bardziej żywiołowym, czymś w stylu Oh my lord. Ale być może ta uwaga wynika z tego, że najbardziej lubię w dyskografii tego artysty jego wczesne płyty, które niewątpliwie cechowała duża żywiołowość. Tak czy siak, najnowsza płyta Cava to kawał dobrej muzyki, gorąco polecam.
niedziela, 17 lutego 2013
Domek z kart
Serial House of cards zapowiadał się rewelacyjnie - doskonała obsada, z Kevinem Spacey'em, tacy reżyserzy jak David Fincher czy Joel Shumacher, a wszystko to w ryzach odpowiedzialnego za Idy marcowe Beau Willimona. Suma tych wszystkich czynników powinna dać doskonały serial, w którym intryga polityczna trzymać będzie widza w ciągłym napięciu, a sam serial poza rozrywkowymi aspektami skłaniał będzie do refleksji. Po obejrzeniu pierwszych odcinków byłem pełen entuzjazmu. Świetne zdjęcia, doskonała gra aktorska, niby nic się specjalnie nie działo, ale nie działo się w całkiem interesujący sposób, a pojawiające się co chwilę mruganie do kamery wskazywało, że serial rozwinie się satysfakcjonujący sposób.
Lecz teraz, po obejrzeniu dziesięciu odcinków czuję się już trochę zmęczony House of cards. Serial niestety coraz bardziej wydaje się być dość, trzeba to przyznać, nietypowo poprowadzonym, ale jednak proceduralem, który poza perfekcyjnym wykonaniem, samą akcją coraz bardziej rozczarowuje. Problemy, z którymi mierzą się główni bohaterowie wydają się być całkowicie pozbawione znaczenia, a co gorsza brak tu znanego z West Wing czy Boss napięcia i tempa. Lecz największe jak do tej pory rozczarowanie to nie wykraczanie poza ramy opowiadanej historii, przez co mruganie do kamery coraz bardziej wydaje się nie mającą większego znaczenia sztuczką, chwytem, który ma przekonać widza, że historia ma drugie dno, kiedy jak na razie wszystko wskazuje na to, że niczego pod spodem nie ma.
Zostały mi do obejrzenia trzy odcinki i mam nadzieję, że po obejrzeniu ostatniego z nich moje zdanie o tym serialu zmieni się diametralnie, ale niestety coraz bardziej obawiam się, że nic takiego nie będzie mieć miejsca nie będzie.
piątek, 15 lutego 2013
Riverside - Shrine of New Generation Slaves
Zespół Riverside po raz pierwszy usłyszałem kilka lat temu na koncercie Dream Theater w Katowicach, gdzie rozgrzewali publiczność przed właściwym występem. Zagrali kilka piosenek i pomimo słabego nagłośnienia zwrócili uwagę dobrym wokalem, ciekawymi liniami melodycznymi. Trochę później trafiły mi do rąk ich płyty Rapid eye movement oraz Second life syndrom, które na tyle mi się spodobały, że poszedłem na koncert do Stodoły. I to chyba wtedy pojawiły się pierwsze oznaki znużenia muzyką tej grupy. Koncert był dobrze nagłośniony, muzycy świetnie zgrani, wokal w dobrej formie, ale... czegoś jednak zabrakło. W połowie koncertu mieliśmy dość i przeszliśmy do baru celem konsumpcji i tylko jednym uchem słuchaliśmy kolejnych piosenek.
Od tamtego czasu muzyka Riverside coraz bardziej mnie męczy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest strasznie wtórna i mało różnorodna i podobnie do wspomnianego wcześniej Dream Theater poza techniczną perfekcją i kilkoma naprawdę dobrymi kawałkami, brak tej muzyce tego czegoś, co sprawia, że chce się do niej wracać. Dlatego też, po najnowszym krążku Riverside Shrine of New Generation Slaves nie obiecywałem sobie zbyt wiele. I niestety wiele się nie pomyliłem. Na płycie jest dziesięć dość podobnych do siebie utworów, z których większość z powodzeniem mogłaby znaleźć się na poprzednich albumach grupy. Lecz widać też, że zespół poszukuje nowej formuły i utwory takie jak Escalator shrine czy Night sessions wypadają interesująco i świeżo. Mam nadzieję, że to właśnie w tę stronę pójdzie zespół i że następna płyta będzie jeszcze ciekawsza. Bo pomimo moich wszystkich zarzutów, Riverside jest z pewnością dobrym zespołem, a opisywana płyta jest ciekawą propozycją dla każdego fana rocka progresywnego.
Kruk jednak zaśpiewał
Na nową płytę Stevena Wilsona czekałem z równie wielkimi
nadziejami, co obawami. Nadziejami, bo filmiki, które zamieszczał co jakiś czas w sieci dokumentujące postępy prac w studio były niezwykle interesujące. Obawami, bo
poprzednia solowa płyta Grace for drowning
nie należy do moich ulubionych, a wręcz momentami po prostu męczy. Mój obraz płyty nie poprawił też dość przeciętny jak na Wilsona koncert, na którym wizualne sztuczki gitarzysty (lasery na palcach) i trochę męczący artyzm (granie za zasłoną, półgodzinne mruczenie) raczej męczyły, niż budowały atmosferę. Na szczęście
kiedy przesłuchałem po raz pierwszy najnowszego dzieła Stephena odetchnąłem z
ulgą - od pierwszego momentu urzeka klimatycznymi, baśniowymi utworami i wirtuozerią zaproszonych do udziału muzyków.
Na płycie mamy sześć utworów, których przeciętna długość oscyluje w okolicach dziesięciu minut. Większość z nich posiada przyjemne dla ucha melodie, które szybko przechodzą w pogranicze rocka progresywnego i jazzu. Lecz najnowsze dzieło Wilsona to nie tylko muzyka, to także słowa. Każda z piosenek opowiada inną niesamowitą historię, której muzyka jest nierozerwalną częścią - tak jak na przykład w tytułowym The raven that refused to sing czy moim ulubionym utworze The Watchmaker, w którym klimat muzyczny zmienia się wraz z opowiadaną baśnią, to urzekając melodią, to przerażając nieprzyjemnymi, mrocznymi dźwiękami.
Wersja kolekcjonerska płyty ma się ukazać wraz z dość grubą książką zawierającą tak opowiedziane na płycie historie, jak inne, nie znane jeszcze. Nie mogę się doczekać, kiedy znajdzie się na mojej półce.
Poniżej tytułowy utwór z płyty wraz z teledyskiem.
poniedziałek, 11 lutego 2013
Deadwood
Bez
wątpienia serial cechuje narracyjna złożoność podobna do tej z The Wire.
Narracja koncentruje się na sezonie, z rzadka tylko zamykając niektóre wątki w
obrębie pojedynczych odcinków. I tak pierwszy sezon skupia się na dochodzeniu
do pewnego rodzaju umowy społecznej, w efekcie której poszczególnym postaciom
nadane zostają funkcje społeczne, które jednak są tylko pozorne, nie mające
żadnego znaczenia. Drugi i trzeci sezon opowiadają o kolejnych krokach
miasteczka Deadwood na drodze do praworządności.
Podobnie jak w przypadku
poprzednio opisanych seriali, także i tu mamy całą plejadę różnych postaci, z
których każda ma swoją rozbudowaną historię rozwijaną wraz z postępem głównej
narracji. Warto zwrócić uwagę, że wiele z nich jest postaciami historycznymi,
często znanymi z powieści czy westenów. I tak mamy tu obu wymienionych
wcześniej – Ala Swearengena i Setha Bullocka, ale także Dzikiego Billa
Hickocka, Calamity Jane czy Sola Stara.
Lecz
pomimo używania rekwizytów i postaci znanych z westernu, Deadwood bardzo
daleki jest od klasyków tego typu filmów. David Milch tak mówi o tym gatunku
filmowym: “jest on artefaktem kodeksu Haysa, nie ma nic wspólnego z prawdziwym
Zachodem, pokazuje Ameryce uświęcony, heroiczny obraz tego, czym Ameryka była”.
Zdecydowanie Deadwood nie miał nic z kodeksem Haysa wspólnego, daleki
również był od późniejszych przedstawicieli tego gatunku – antywesternów. W
serialu nie ma właściwie tak charakterystycznych dla wczesnych, jak i późnych
westernów, pojedynków, bójek. Broń palna pojawia się tu niezbyt często, więcej
tu polityki i skomplikowanych relacji międzyludzkich. Jak pisze Jason P. Vest,
pozwliło to “Milchowi ukazać niewygody, trudy i brzydotę realiów narodzin Ameryki
jako bytu politycznego, ekonomicznego i obywatelskiego”.
Dzięki takiemu podejściu serial operuje bardzo naturalistycznym obrazem,
nieoszczędzającym widzowi najdrobniejszych szczegółów trudnego życia
miasteczka, które było “zaludnione postaciami, które dawno opuściły raj. Pod
tym względem Deadwood jest tak samo Szekspirowskie co Miltonowskie”.
Jak oba opisane wcześniej seriale – Rodzina
Soprano i The Wire, także i ten charakteryzuje jakość wykonania. Gra
aktorska w tej produkcji stoi na najwyższym poziomie. Na szczególną uwagę
zasługuje niewątpliwie Ian McShane, wcielający się w postać Ala Swearengena,
ale nie ustępują mu inni. Uwagę zwracają też zdjęcia, utrzymane są w ciemnej
stylistyce, nasuwające skojarzenia do starych fotografii. Precyzyjna praca
kamery pokazuje rozmach scenograficzny Deadwood. Akcja rozgrywa się
małym miasteczku zatopionym w błocie. W każdym względnie suchym kącie widzimy
poustawiane stragany i ludzi sprzedających swoje towary. Z niesamowitą
dbałością o szczegóły odtworzone zostały stroje – każda z postaci prezentuje
inny styl ubierania.
Niestety
wszystkie te cechy przełożyły się na bardzo wysoki koszt produkcji i po emisji
trzech sezonów HBO podjęło decyzję o zdjęciu serialu z anteny, przez co
historia osady Deadwood i żyjących w niej postaci nie posiada zakończenia. Wraz
z finałami seriali takich jak Rodzina Soprano, The Wire czy Deadwood
kończy się tak zwany złoty okres HBO. Produkcje pojawiające się na antenie
stacji, nie odnoszą tak wielkich sukcesów, jak te opisane wcześniej i HBO bez
specjalnego powodzenia szuka nowych pomysłów. Dopiero w ostatnich latach można
zaobserwować pewną zmianę wraz z pojawieniem się takich seriali jak Zakazane imperium (2010), Gra o tron(2011). Wydaje mi się jednak, że pomimo zaangażowania
znanych aktorów – Sean Bean, Steve Buscemi czy Dustin Hoffman i ludzi filmu,
takich jak Martin Scorsese czy Michael Mann, nie może być mowy o powrocie do
jakości, do jakiej przyzwyczaiły nas opisane wcześniej produkcje.
I
to może właśnie ten fakt doprowadził Ryana McGee do napisania tekstu “Sopranos
do more harm than good? HBO and the decline of the episode”, w którym zarzuca
HBO, że to przez seriale, takie jak Rodzina Soprano, współczesna
telewizja odeszła od historii jednoodcinkowych na rzecz nowelistycznego
podejścia do fabuły. Autor pod wpływem obejrzenia Luck, w którym jego
zdaniem przez osiem odcinków właściwie nic się nie dzieje, doszedł do wniosku,
że w wielu współczesnych produkcjach telewizyjnych odcinki często pełnią tylko
rolę wypełniacza, nie posuwając akcji do przodu. Podaje przykłady takich
seriali jak The Killing (Dochodzenie,
AMC, 2011) czy Flashforward (ABC, 2009). Wydaje mi się, że choć bez
wątpienia jest coś na rzeczy, McGee zbytnio uogólnia i upatruje winowajcę w
produkcji, która stawiała, jak opisywałem to na początku tego rozdziału, na
odcinkowe podejście do fabuły. Dużo bardziej do zarzutów, jakie stawia Rodzinie
Soprano, pasowałyby The Wire i właśnie Deadwood. Jason Mittell na
swoim blogu wchodzi w polemikę z artykułem McGee. Zwraca uwagę, że wymieniane
produkcje faktycznie często nie należą do udanych, lecz powód jego zdaniem jest
inny. To nie narracyjna złożoność (rozumiana jako odejście od narracji
jednoodcinkowej na rzecz sezonowej) jest tu winna, a mało interesujące postacie
i nie najlepiej skonstruowana historia. Podaje przykład sceny z The Wire,
w której detektyw McNulty skręca łóżko z Ikei, lecz pomimo że jest ona długa i
niczego nie wnosi do akcji serialu, oglądamy ją z przyjemnością. Lecz po czyjejkolwiek stronie nie leżałaby racja, opisany wyżej
spór pokazuje pewną tendencję w telewizji, objawiającą się w nieustającymi poszukiwaniami ciekawych fabuł, pomysłów. Pozostaje mieć nadzieję, że ten rok obfitował będzie w ciekawe tytuły. Niestety jak do tej pory większość nowych produkcji rozczarowuje.
Przy pisaniu tego tekstu korzystałem z:
- http://www.salon.com/2005/03/05/milch/
- Łukasz Twaróg, Idea społeczeństwa obywatelskiego w serial Deadwood, „Panoptikum” 10 (17)2011
- Jason P. Vest, Wire, Deadwood, Homicide, and NYPD Blue. Violence is Power, Preager, Santa Barbara, 2010,
- Horace Newcomb, Deadwood, [w:]The Essential HBO Reader, red. Gary R. Edgerton, Jeffrey P. Jones, The University Press of Kentucky, Kentucky 2008,
- Joseph Millichap, Robert Penn Warren, David Milch, and the literary Contexts of Deadwood, [w:] Reading Deadwood, red. David Lavery, I.B. Tauris, Londyn, 2006,
- Blake D. Ethridge, Baltimore on the Wire, [w:] It’s not TV: Watching HBO in the Post-television Era, red. Cara Louise Buckley, Routledge Taylor & Francis Group, Nowy Jork, 2008
- Jakub Majmurek, Mafia jako small business, [w:], Seriale, Przewodnik Krytyki Politycznej, Krytyka Polityczna, Warszawa-Gdańsk, 2010,
- Terri Carney, From here to In Finnerty, [w:] The Essential Sopranos Reader, red. David Lavery, Douglas L. Howard, Paul Levison, The University Press of Kentucky, Kentucky 2011,
- Joseph S. Walker, What’s Different between You and Me. Carmela, the Audience, and the End, [w:] The Essential Sopranos Reader, red. David Lavery, Douglas L. Howard, Paul Levison, The University Press of Kentucky, Kentucky 2011,
czwartek, 7 lutego 2013
It's all in the game...
Jak widać z powyższego opisu, który,
trzeba dodać, nie wyczerpuje wątków poruszanych w serialu, rozmach historii
pokazywanych w The Wire jest niespotykany wcześniej w telewizji. Jak
pisze Jason P. Vest: “Ten serial oferuje jeden z najpełniejszych,
autentycznych i najbardziej szczegółowych obrazów amerykańskiego miasta”,
a Brian G. Rose w rodziale poświęconym The Wire w zbiorze The
Essential HBO Reader pisze tak: “zasięg politycznych, społecznych i
ekonomicznych pytań stawianych przez The Wire był uderzająco
niekonwencjonalny, szczególnie w porównaniu z innymi serialowymi telewizjami,
gdzie określone zasady i podejście do kręcenia (nawet w HBO) mają tendencję do
trwania. The Wire zakwestionował te założenia na wielu frontach. To, jak
korzystał z podstawowych elementów takich jak postać, narracja czy styl”. I
faktycznie, The Wire jak na obowiązujące w telewizji standardy był
bardzo nietypowy. Jak większość produkcji telewizyjnych, bazował na
konkretnym gatunku filmowym czy telewizyjnym. W tym przypadku był to serial
policyjny. Lecz The Wire, to nie kolejna produkcja, w której dręczony
dokonanymi w przeszłości decyzjami i bieżącymi problemami policjant, pomimo
postępującego alkoholizmu jest w stanie samodzielnie rozpracować i aresztować
grupę przestępców. Brian G. Rose tak o tym pisze: “ The Wire był
otwartym atakiem na najbardziej zasłużony z telewizyjnych gatunków, jakim był
serial policyjny”.
Na czym więc ten atak polegał? Przede wszystkim The Wire miał
konstrukcję przypominającą bardziej utwór literacki, który z powodu braku
ograniczeń czasowych może nieśpiesznie rozwijać swoją fabułę. David Simon,
twórca serialu, wielokrotnie mówił, że “The Wire był pomyślany jako
powieść wizualna”.
I dlatego właśnie podział na odcinki był podyktowany bardziej ograniczeniami
czasowymi, a nie jak to ma miejsce w przypadku znakomitej większości
telewizyjnych produkcji. Tak o tym pisze Brian G. Rose: “zrezygnowano z
jednogodzinnych rozwiązań i łatwych zawierających tryumf sprawiedliwości
wytłumaczeń dostarczanych na koniec poszczególnych odcinków”.
Łuki narracyjne jakie oferował The Wire potrafiły łączyć ze sobą odcinki
oddalone od siebie o kilkanaście godzin, a ilość znaczących postaci
przewijających się przez serial była ogromna. Tak o tym pisze na swoim blogu
JustTV Jason Mittell we wpisie The Qualities of
Complexity: Aesthetic Evaluation in Contemporary Television: “pilotażowy
odcinek wprowadza więcej niż dwa tuziny znaczących postaci, które będą później
powracać. W sumie w samym pierwszym sezonie pojawia się ich sześćdziesiąt”. Ta liczba robi z pewnością wrażenie, ale zaznaczyć tu trzeba, że tylko
nieliczni bohaterowie przewijają się przez wszystkie sezony, grając w nich role
o różnym stopniu ważności.
Inną
specyficzną cechą tej produkcji jest jej stylistyka. Wielu krytyków, między
innymi David Bordwell, zwracało uwagę na pewną stylistyczną archaiczność
cechującą serial. Jason Mittel na swoim blogu wymienia następujące cechy:
niewidoczna, właściwie przeźroczysta kamera stylu zerowego, linearna,
realistycznie poprowadzona narracja bez wyraźnego podziału na odcinki. Kolejną
cechą jest brak niediegetycznej muzyki. Od tej zasady są w serialu trzy wyjątki
w postaci scen finałowych serii. Norweski wykładowca Uniwersytetu w Bergen w
swojej wideo analizie Style in the Wire dostrzega siłę w konsekwentnym stosowaniu takich rozwiązaniach. Zwraca też
uwagę na fakt, że The Wire bardzo świadomie korzysta z technik kina
dokumentalnego takich jak POV (Point of View), ujęcia kamer przemysłowych czy
mała ilość cięć montażowych. Dzięki tym zabiegom, zdaniem Lavika, serial nie
epatuje imponującymi rozwiązaniami, nie odwraca uwagi pracą kamery czy
gwałtownym montażem, a buduje poczucie autentyczności.
Serial
The Wire był bez wątpienia nietypową produkcją telewizyjną, co
próbowałem pokazać powyżej. Wydaje mi się, że dobrym uzupełnieniem będzie
opisana przez Briana G. Rose następująca sytuacja : “krytycy telewizyjni nie
otrzymali do recenzowania samego pilota, ale też następne cztery odcinki, żeby
mogli lepiej zrozumieć szeroki zakres i skomplikowaną fabułę serialu”.
Rozwiązanie to odniosło skutek i The Wire otrzymał bardzo pozytywne
recenzje i cieszył się uznaniem, otrzymując wiele nagród, w tym prestiżową
Peabody Award w 2003 roku. The Wire bez wątpienia pokazał, że produkcja
telewizyjna nie musi epatować szybką narracją czy dynamicznym montażem, że
nieśpieszne tempo, mnogość ciekawych, wielowymiarowych bohaterów i drobiazgowe oddanie świata przedstawionego również może
cieszyć się dużym zainteresowaniem.
Przy pisaniu tego tekstu korzystałem:
- Jason P. Vest, Wire, Deadwood, Homicide, and NYPD Blue. Violence is Power, Preager, Santa Barbara, 2010, s. 171
- Brian G. Rose, The Wire, [w:], The Essential HBO Reader, red. Gary R. Edgerton, Jeffrey P. Jones, The University Press of Kentucky, Kentucky 2008, p. 86
- http://justtv.wordpress.com/2011/12/15/the-qualities-of-complexity-aesthetic-evaluation-in-contemporary-television/#_edn12, 6 czerwca 2012
- http://vimeo.com/39768998, 6 czerwca 2012
- It’s not TV: Watching HBO in the Post-television Era, red. Cara Louise Buckley, Routledge Taylor & Francis Group, Nowy Jork, 2008, s. 155
środa, 6 lutego 2013
Sound City
Film dokumentalny Dava Grohla to hołd złożony muzyce i miejscu, w którym powstała. Film dzieli się na dwie części. Pierwsza to historia studia Sound City, położonego gdzieś na uboczu Los Angeles, w którym swoje płyty nagrywali tacy artyści jak Fleetwood Mac, Tom Petty, Nirvana, Metallica, NIN, Rage Against the Machine i wielu, wielu, bardzo wielu innych. Ta część filmu kwintesencją amerykańskiego snu, gdzie każdy może zrobić karierę i od przenoszenia pudeł stać się producentem, managerem czy gwiazdą rocka. Opowieści pokazywanych ludzi często zaskakują przypadkowością odniesionego sukcesu, ale też pokazują determinację i wiarę w swoje możliwości. Niezwykle ciekawym elementem jest tu historia konsolety i samego studia, które trochę kojarzyć może się ze znanymi z prozy Stephena Kinga obdarzonymi specjalnymi właściwościami przedmiotami. Owa konsoleta powraca co chwilę przypomina przez przewijające się na ekranie postaci.
Szczerze powiem, że gdyby nie ta druga część, Sound City było by bardzo przeciętnym filmem, opowiadającym ckliwą historię grupki ludzi, którzy stali w cieniu sukcesu wielkich gwiazd. Ale to co te nadgryzione zębem czasu gwiazdy wyprawiają w drugiej części wbiło mnie w fotel. Polecam.
I jeszcze trailer:
I jeszcze trailer:
poniedziałek, 4 lutego 2013
The Sopranos
Rodzina
Soprano (1999 – 2007)
We wpisie tym
chciałbym poświęcić więcej miejsca opisowi i analizie Rodziny Soprano, tego co było w niej nowe, a co było nawiązaniem do różnych dzieł kultury.
Chciałbym na przykładach pokazać, w jaki sposób nowy serial amerykański gra z
gatunkami filmowymi i telewizyjnymi, z których czerpie i jak w rezultacie tej
gry powstaje nowa jakość.
Rodzina Soprano, to serial, który przez wiele osób wymieniany jest jako kamień
milowy w historii telewizji, bez którego zmiana tego medium nie byłaby możliwa.
Opowiada on historię tytułowej rodziny mafijnej. Głównym bohaterem jest Tony
Soprano, który przez osiem sezonów na antenie pnie się po szczeblach
gangsterskiej drabiny, zaczynając od kapitana, a kończy jako szef wszystkich
szefów – capo di tutti capi. Lecz
wątek zorganizowanej przestępczości, choć niewątpliwie dominujący, nie jest
jedynym w tym serialu. Równie ważna jest druga rodzina Tony’ego – jego żona
Carmela, dzieci Meadow i Anthony Jr., matka, wujek i inni. To właśnie życie prywatne szefa mafii, jego
codzienne problemy, dorastanie dzieci, małżeńskie niesnaski, konflikty z
zaborczą matką i żądnym władzy wujem i psychoterapia, której główny bohater
musi się poddać, stanowią tło historii.
Shaun
Ryan, twórca serialu The Shield (FX, 2002) mówi w jednym z wywiadów
“jeśli ktoś pisze o The Shield, nie sądzę by dało się to zrobić bez
odnoszenia się do Rodziny Soprano. Naszego programu nie byłoby na
antenie, gdyby nie Rodzina Soprano, gdyby nie sukces tego programu,
zarówno jeśli chodzi o kreatywności, jak o ekonomiczny aspekt, uważam, że to właśnie
dzięki niemu telewizja FX odważyła się zrealizować nasz program”.
Lecz nie tylko twórcy telewizyjni uznają miejsce tej produkcji w najnowszej
historii telewizji, wielu akademików także podkreśla jej znaczenie. We wstępie
do The Essential Sopranos Reader, będącego publikacją tekstów z
konferencji naukowej Sopranos – The Wake, która odbyła się na
uniwersytecie w Fordham w 2008 roku, David Lavery pisze, że Rodzina Soprano to:
“ jeden z najważniejszych seriali telewizyjnych jaki kiedykolwiek powstał”,
a Gary R. Edgerton w swoim tekście The Sopranos as Tipping point in the
Second Coming of HBO podkreśla, że moment emisji pierwszego sezonu tego
serialu był dla telewizji HBO przełomowy i to właśnie ta produkcja stała za
sukcesem, jaki stacja odniosła. Dzięki niemu, jak pisze dalej: “od 1996 do
2001, HBO zwiększyło proporcje ilości własnych programów w ramówce z 25% do
40%”.
Przełożyło się to także na widownię, która masowo zasiadała przed telewizorami
by oglądać poczynania mafiosa Tony’ego Soprano. I dalej autor kontynuuje: “Rodzina
Soprano przyciągnęła 7.5 miliona widzów w styczniu 1999 (...) Towarzysząca jej
odpowiedź krytyków i publiczności była niespotykana wcześniej dla
jakiegokolwiek telewizyjnego serialu emitowanego przez kablową czy satelitarną
telewizję”.
Po tym imponującym początku było już tylko lepiej: “ trzeci sezon w marcu 2001
roku przyciągnął 11.3 milionów widzów, czwarty rozpoczął się z widownią liczącą
13.4 milionów”.
Sytuacja
na rynku telewizyjnym zmieniła się, gdy
na rynku pojawiła się płatna usługa STV (subscribed television), wyjęta spod
nadzoru FCC, do której dostęp mieli tylko widzowie płacący abonament. To
pozwoliło stacji HBO na produkowanie seriali, które nie mogłyby powstać gdzie
indziej. I to dlatego Jakub Majmurek pisze: “Rodzina Soprano miała w
telewizji więcej dzieci niż przodków. Charakterystyczna dla serii
‘odczarowana’, realistyczna konwencja zaczęła być stosowana przez HBO przy
produkcji innych serii należących do innych gatunków – filmu policyjnego (The
Wire), westernu (Deadwood) etc”.
Lecz
zostawiając na chwilę na boku niepopularny w telewizji gatunek, czym jeszcze
wyróżniała się ta produkcja? Jason Mittell jako cechę charakterystyczną współczesnych seriali telewizyjnych wymienia narracyjną złożoność, rozumianą jako balans między narracją jednoodcinkową a sezonową. Niewątpliwie cechuje ona Rodzinę Soprano.
Steven Johnson w swoim artykule dla “New York Timesa” zatytułowanym Watching
TV makes you smarter (24 kwietnia 2005) tak pisze o innym co prawda serialu
– 24 (24 godziny, Fox, 2001), ale opisując to samo zjawisko “w ciągu 44
minut odcinek łączy życia 21 różnych postaci, każda z czytelnym łukiem
narracyjnym. Dziewięć głównych wątków narracji posuwa się do przodu w ciągu
tych 44 minut, przy czym każdy czerpie obficie z wydarzeń i informacji
odkrytych w poprzednich odcinkach”.
Czy The Sopranos cechuje podobna złożoność? Chciałbym sprawdzić to na
przykładzie siódmego odcinka pierwszej serii.
Zupełnie
inaczej wygląda odcinek piąty tej samej serii. Mamy w nim tylko trzy wątki,
które poprowadzone są równolegle i używają tych samych rekwizytów, poruszają
podobne problemy. Odcinek opowiada historię wyjazdu Tony’ego z córką na różne
uczelnie wyższe, by pomóc jej wybrać, na który uniwersytet się udać. Drugim
wątkiem jest wieczór, który Carmela – żona głównego bohatera, spędza z młodym
księdzem. Obie pary zbliżają się do siebie, ojciec ma szansę poznać lepiej
córkę i niechętnie, bo niechętnie, przyznaje się do swoich związków ze
zorganizowaną przestępczością. Carmela i ksiądz, który najwyraźniej
zainteresowany jest nie tylko drogą do zbawienia żony mafiosa, ale także nią
samą, również poświęcają czas na pewnego rodzaju spowiedź, w której Carmela
szczerze opowiada o swoim życiu i poczuciu samotności. I tu w odcinku pojawia
się wątek trzeci, a wraz z nim kolejny grzesznik, który wyznał swoje grzechy –
były mafioso, który opowiedział policji o sprawach mafii, czym złamał zmowę
milczenia, słynną “omertę”. Tony przypadkowo dostrzega go na stacji
benzynowej i fakt ten przekształca podróż z córką w polowanie, które jest o
tyle trudne, że Tony musi zachować pozory i stara się utrzymać córkę w nieświadomości
swoich działań, co mu się nie do końca udaje, gdyż córka podejrzewa, że coś się
wydarzyło. Tylko pojedyncze sceny odwołują się do wcześniejszych wydarzeń,
niemniej jednak te są obecne. Natomiast w znaczący sposób odcinek posuwa akcję
do przodu. Carmela dowiaduje się, że psychoterapeuta Tony’ego jest kobietą, co
odbiera jako zdradę. Zabójstwo, które popełnia Tony, powróci w opisanym
wcześniej epizodzie.
Oba
przytoczone odcinki mają jednak coś wspólnego – bardzo precyzyjną, operującą
łukami narracyjnymi fabułę, która pomimo, że głównie opowiada zamknięte w
jednym epizodzie historie, konsekwentnie popycha akcję serialu do przodu. W obu
epizodach twórcy posługują się pewnymi ramami – w przypadku pierwszym jest to
rama muzyczna, nawiązanie do Alicji w krainie czarów i motyw
podobieństwa dzieci do swoich rodziców. W drugim przypadku jest to spowiedź,
specyficzne wyznanie win, które ma oczyścić bohaterów, jednak efekt jaki
uzyskują wydaje się być daleki od pożądanego. Niewątpliwe jest jednak jedno,
serial The Sopranos charakteryzuje narracyjna złożoność, o której pisał
Mittell. Odcinki zachowują równowagę między rozwijaniem głównej historii, a
epizodyczną formą opowiadania.
Wydaje
mi się jednak, że warto tu jeszcze wymienić filmy, które Tony ogląda. W jednym
z odcinków jest to klasyk gatunku filmu gangsterskiego Public Enemy (Wróg publiczny, 1931) z Jamesem
Cagney’em w roli głównej. W innej scenie mówi, że Facetów w czerni może
obejrzeć w swoim kinie domowym. Lecz nie tylko same filmy pojawiają się w
serialu. Postaci często o nich rozmawiają, czy to zastanawiając się nad tym,
która część Ojca chrzestnego jest najlepsza, czy odnajdując podobieństwa
w diegetycznym świecie do takich dzieł jak Casino, Scarface (Człowiek z
blizną) Briana De
Palmy czy do Psycho (Psychoza) Hitchcocka.
Niewątpliwie The Sopranos, dzięki prawnej pozycji
HBO, mogło nie przejmować się wieloma z obowiązujących w telewizji zakazów,
odnoszących się do pokazywania nagości i brutalności czy używania wulgarnego
języka. Wydaje mi się, i jest to przekonanie graniczące z pewnością, że nie ma
jednego odcinka The Sopranos, który wolny byłby od któregokolwiek z
wyżej wymienionych elementów. Lecz czy to właśnie w tym tkwiła siła tego
serialu? Wydaje mi się, że nie. Widz oswaja się z tą stylistyką i takie sceny
przestają robić na nim wrażenie. Dobrze podsumowuje to sam David Chase, twórca The
Sopranos w jednym z cytowanych w zbiorze Essential Sopranos Reader wywiadów:
“ Wszyscy mamy wolność tworzenia historii, które rozwijają się powoli. Wszyscy
mamy wolność tworzenia postaci, które są skomplikowane i wewnętrznie
skonfliktowane. FFC tym nie rządzi”.
I to właśnie rozmach opowiadanej historii, która nie tylko koncentruje się na
sprawach mafii, ale też na codziennych, prozaicznych sprawach jej członków i
ich rodzin, stoi w dużej mierze za sukcesem tej produkcji. Niewątpliwie też
najwyższej próby aktorstwo i techniczna perfekcja sprawiły, że serial ten
uznawany jest niemalże jednogłośnie za kamień milowy w historii telewizji.
Przy pisaniu tego tekstu korzystałem z:
- http://www.nj.com/entertainment/tv/index.ssf/2008/11/the_shield_shawn_ryan_postfina.html,
- David Lavery, Introduction, [w:] The Essential Sopranos Reader, red. David Lavery, Douglas L. Howard, Paul Levison, The University Press of Kentucky, Kentucky 2011,
- Jakub Majmurk, Mafia jako small business, [w:], Seriale, Przewodnik Krytyki Politycznej, Krytyka Polityczna, Warszawa-Gdańsk, 2010,
- Alicja Helman, Film Gangsterski, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, Warszawa, 1990
- John McCarty, Bullets over Hollywood, Da Capo Press, New York, 2004
- http://www.nytimes.com/2005/04/24/magazine/24TV.html?pagewanted=print,
- Marc Leverette, Cocksucker, Motherfucker, Tits, [w:] It’s Not TV: Watching HBO in the Post-television Era, red. Cara Louise Buckley, Routledge Taylor & Francis Group, New York 2008
niedziela, 3 lutego 2013
OSI
Fire make thunder to zróżnicowana płyta, na której mamy melodyjne ballady takie jak Indian curse czy Wind won't howl, ale poza nimi są i mocniejsze, klimatem przypominające wczesne płyty Dream Theater ale bez drażniącego wokalu Jamesa LaBrie i bez wirtuozerskich solówek i popisów zespołu, jest natomiast ogromna dawka emocji w niezwykle klimatycznych, wysmakowanych piosenkach. Szczególną uwagę zwrócił zamykający krążek Invisible man. Bardzo polecam wszystkim miłośnikom rocka progresywnego.
I jeszcze Indian curse, żeby nie było, że przesadzam
piątek, 1 lutego 2013
AMC - grrrrr!
Telewizja AMC ma w ostatnich latach bez wątpienia jedną z najlepszych ofert jeśli chodzi o seriale. To przecież właśnie oni wyprodukowali tak świetne rzeczy jak flagowe Breaking bad czy Mad men. Wydaje mi się, że w dużej mierze stacja ta zajęła miejsce HBO, koncentrując się na serialach, w których to opowiadana historia jest najważniejsza, a nie komputerowo generowane światy i kopiowanie sprawdzonych pomysłów, do czego niestety coraz chętniej HBO stara się w ostatnim czasie swoich widzów przekonać.
Z nieznanych mi powodów AMC postanowiło w tym roku rozbić sezony The Walking Dead i Breaking bad na dwie części, z tak zwanymi mini finałami, żeby widzowie w nerwach czekali na ich powrót. Jeszcze o ile w pierwszym przypadku trupy niedługo powrócą, o tyle jeśli chodzi o Waltera White'a okres oczekiwania staje się coraz większym wyzwaniem. Bo w pierwszym przypadku serial, choć dobry, nie dąży w żadnym określonym kierunku i nie bardzo wiadomo czy po czwartym (bo już zapadła decyzja o produkcji - z kolejną zmianą showrunnera) będą kolejne sezony i czy historia ma posiadać jakieś satysfakcjonujące zakończenie, o tyle w drugim moje oczekiwania co do ostatecznego finału historii transformacji głównego bohatera są ogromne. Czy Vince Gilligan podoła i sprawi, że ten serial przejdzie to telewizyjnego Hall of Fame, czy rozczarowanie będzie tak wielkie, że pozostanie jak najszybciej o nim zapomnieć. Niestety jeszcze długie miesiące oczekiwań na odpowiedź na to pytanie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)