czwartek, 31 stycznia 2013

Derek Gervais

Jest taka scena w jednym z odcinków Family Guy'a, w której Peter idzie do kina na film z Tomem Hanksem i, ponieważ oczekuje komedii, każde zdanie z jego ust kwituje wybucham śmiechu. Tyle, że film, który ogląda to Filadelfia. Podobne wrażenie miałem oglądając pierwszy odcinek nowego serialu Ricky'iego Gervaisa - Derek, którego akcja osadzona jest w mającym poważne problemy natury finansowym domu opieki. Problemy, które serial porusza to radzenie sobie ze starością, autyzm tytułowego bohatera i generalne nieprzystosowanie do świata, w którym on i jego dziwni koledzy się poruszają. Temat poważny i poza typowym dla Gervaisa instrumentarium, takim jak mockumentalny sposób filmowania i mocno niepoprawne poczucie humoru, serial wydaje się być dość konwencjonalnym wyciskaczem łez. Czy tak będzie, zobaczymy. 

środa, 30 stycznia 2013

Kilka zdjęć z DKFu





Wybierając śmierć


Kiedy mój dziadek umierał w szpitalu nie potrafiłem odpędzić od siebie myśli, że cierpienie, jakiego doświadcza jest czymś na co sobie nie zasłużył, że ból który widziałem w jego oczach odarł go z człowieczeństwa, a wylew, którego doznał, skutecznie zabił osobę, którą podziwiałem i kochałem. Na wiele lat obraz wychudzonej, malowanej zimnym, jarzeniowym światłem twarzy przesłonił mi, to jak chciałem go pamiętać – łagodne spojrzenie ciemnych, mądrych oczu, delikatny uśmiech, którym zawsze mnie witał, cierpliwe skupienie, którym potrafił obdarzyć nawet największe brednie, które padały z moich ust i wreszcie słowa, dzięki którym mój świat nabrał kształtu.

Jakiś czas temu obejrzałem film Terry Pratchett – Choosing to Die (Wybieram śmierć - pod linkiem cały film na serwisie youtube), będący głosem w dyskusji, która toczy się od jakiegoś czasu w Wielkiej Brytanii. Dotyczy ona budzącej kontrowersje sprawy - wspomaganej śmierci (assisted death). Terry Pratchett, autor popularnych na całym świecie powieści z gatunku fantasy kilka lat temu ogłosił, że cierpi na początkowe stadium nietypowej odmiany Alzhaimera. Z właściwą sobie dozą poczucia humoru ogłosił, że choroba ta jeszcze będzie żałować, że na niego trafiła. Z niesamowitym zacięciem i energią zabrał się za poznawanie swojego nowego wroga. Jednym z efektów jego poczynań było powstanie filmu dokumentalnego Living with Alzhaimers, który z jednej strony jest obszernym źródłem informacji na temat tej choroby, z drugiej przejmującym portretem niezwykle inteligentnego człowieka próbującego zmierzyć się z niezwykle trudnym problemem. Kiedy patrzyłem jak ten błyskotliwie inteligentny, obdarzony typowo brytyjskim poczuciem humoru człowiek odwiedza hospicja, jak starając się zachować spokój rozmawia z chorymi i poznaje ich problemy, widziałem jak nadzieja na lepsze, a może w ogóle jakiekolwiek jutro, w jego oczach powoli gasła. Widząc, jak zmaga się z nieprzyjaznymi mu realiami, przed oczami raz jeszcze stanął mi obraz dziadka, który podobnie jak Terry Pratchett starał się z godnością patrzeć postępującej chorobie w twarz. A nie było to wcale łatwe, bo ból, którym tak długo starał się nas nie obarczać, w końcu zwyciężył. Podobne myśli powróciły na gasnącą  powoli Bunię.

Podróż, którą Terry Pratchett odbył, miała miejsce w 2008 roku. Pomiędzy tym filmem, a następnym minęły trzy lata. Co się zmieniło przez ten czas? Wydaje mi się, że bardzo wiele, ale może najważniejszą zmianą jest wydźwięk obu filmów. Pierwszy w dużej mierze opowiada o samej chorobie, o tym jak trudno pogodzić się z nieuchronnością losu i wreszcie o niepokoju związanym z tym, co przyniesie przyszłość. W filmie Terry Pratchett - Choosing to Die owa przyszłość właściwie już nadeszła, a wszelkie lęki, które dręczyły pisarza sprawdziły się. Nie mogłem odeprzeć wrażenia, że z samą chorobą Sir Terry’emu udało się pogodzić. Z wielkim trudem, ale chyba jednak w końcu zaakceptował jej nieuchronność, a także i to że z każdym dniem traci kolejne wspomnienia, a osoby, którą jest, powoli ubywa. 

Punktem wyjścia w dyskusji, w której ten film stara się zabrać głos, była scena, którą Terry Pratchett umieścił w jednej ze swoich ostatnich książek - I shall wear midnigt , w której starzec na łożu śmierci czuje na swojej twarzy promienie słońca. Przywołują one miłe wspomnienia – ciepłe lato, witalność młodości, zdrowie. W tym momencie starzec umiera. W jednym z wywiadów, autor przyznał, że coś podobnego przydarzyło się jego tacie, lecz śmierć w prawdziwym świecie nie była tak łaskawa. Terry Prattchet uważa, że człowiek powinien mieć prawo do tego, by wybrać, czy chce żyć tak długo jak to możliwe i korzystać z pomocy oferowanej przez współczesną medycynę, czy może pozwolić tym, którzy tego sobie życzą na odejście z tego świata na ich własnych warunkach, w momencie, który sami wybiorą. Film daleki jest od jednostronności, nie opowiada się po żadnej ze stron. Sam Terry Pratchett widzi problemy związane ze wspomaganą śmiercią, zwłaszcza zaś, jak wielkim problemem jest ona dla tych, którzy żyją dalej – dla rodziny i przyjaciół.

Oczywiście  nie tylko te dwa filmy poruszają ten temat. W ostatnich latach dwa inne filmy zapisały się w mojej pamięci. Pierwszy to You don’t know Jack (Jack, jakiego nie znacie) wyprodukowany przez HBO z przejmującą rolą Ala Pacino. Opowiada on historię doktora Jacka Kevorkiana, zwanego także Doktorem Śmiercią (dr. Death), który pomagał ludziom nieuleczalnie chorym w popełnieniu samobójstwa. Podobnie jak Choosing to die film nie stara się udzielić jasnej odpowiedzi, czy wspomagana śmierć jest czymś moralnym czy nie, jednak po obejrzeniu go, znacznie trudniej uznać, że ludzie opowiadający się za takimi rozwiązaniami są pozbawionymi wyższych uczuć sadystami. Drugi to film Clinta Eastwooda, który uznawany wszak jest za osobę o konserwatywnych poglądach. Mowa tu o filmie Million Dollar Baby (Za wszelką cenę). Opowiada on historię młodej i bardzo zdolnej bokserki, która na skutek wypadku zostaje całkowicie sparaliżowana. Wcześniej była osobą o nieczęsto spotykanej witalności, energiczną i z prawdziwą pasją oddającą się uprawianemu sportowi. Kiedy zostaje przykuta do szpitalnego łóżka, zdana na pomoc ze strony innych, nie widzi sensu dalszego życia. Postać trenera, grana przez samego reżysera, pod wpływem wielokrotnych próśb bokserki, odłącza ją w końcu od aparatury. Jako widz trudno mi było potępić tę decyzję.

Pytania postawione przez te filmy są niewątpliwie bardzo trudne i udzielenie jednoznacznej odpowiedzi nie wydaje mi się możliwe. Kiedy moi dziadkowie umierali w szpitalu, za każdym razem z przerażeniem odpychałem od siebie pytania, które pojawiały się niemal co chwilę. Nie umiałem wtedy odpowiedzieć na nie, nie potrafię i teraz, ale mam silne przekonanie, że cierpienie, przez które przechodził było czymś nieludzkim i że, choć to bardzo trudne, trzeba na te tematy rozmawiać.

Na koniec świetny, poruszający odczyt Pratchetta Shaking hands with death. 

Feersum ennjin

Płyta, której dziś chciałbym poświęcić trochę miejsca to solowy projekt byłego basisty zespołu Tool - Paula D'Amour. Niewątpliwie pewne echa muzyki tej kapeli można usłyszeć na tym albumie, takie jak charakterystyczne linie basu, riffy gitary, ale Feersum Ennjin to przede wszystkim to niezwykle nastrojowa płyta, na której można znaleźć kilka bardzo dobrych kawałków, a reszta tworzy bardzo klimatyczny, przyprawiony nostalgiczną nutą album. Zaprezentowany na niej styl muzyczny to zapewne rock progresywny, bo w końcu co nim nie jest? 

Ponieważ D'Amour to basista, instrument ten jest mocno wyeksponowany i nadaje mrocznego, lekko ciężkiego klimatu płycie, pomimo, że niezbyt mocno przesterowane gitary raczej tworzą nastrój i są raczej tłem, niż uderzającą po uszach ścianą dźwięku. A wszystko to przyprawione bardzo dobrze brzmiącą perkusją.

Na płycie jest dwanaście piosenek, które tworzą razem spójne muzycznie dzieło. Żaden utwór nie wybija słuchającego z rytmu, a wręcz coraz głębiej wciąga w rytmiczną przestrzeń, w której przyjemne, wpadające w ucho linie melodyczne świetnie komponują się z nastrojowym klimatem płyty. Niewątpliwie kilka piosenek wyróżnia się - mój ulubiony Solid gold czy Fishing grounds, ale wszystkie to wyjątkowo dobra propozycja dla wszystkich miłośników Toola. Gorąco polelcam.

I przykładowa piosenka z płyty.


poniedziałek, 28 stycznia 2013

I am a different kind of cop


Good cop and bad cop left for the day, I am a different kind of cop


Tytuł tego wpisu to cytat z jednego z pierwszych odcinków serialu The Shield, serialu dzięki któremu odkryłem zjawisko wcześniej całkowicie dla mnie nieznane - seriali telewizyjnych. Oglądaniu go towarzyszyło ciągłe zdziwienie i zadawane sobie raz po raz pytanie "ale jak to, to tak można w telewizji?". Bo The Shield to właśnie zupełnie inna produkcja, całkowicie zrywająca z tym, do czego przyzwyczaiły nas tradycyjne sensacyjne seriale, w których dzielni policjanci w godzinnym odcinku są w stanie rozwiązać właściwie każdą sprawę, a oni sami, choć czasem zgryźliwi i cyniczni, to jednak w głębi duszy są poczciwi i dobrzy. Po The Shield obejrzałem następne - Deadwood, Rodzina Soprano, My name is Earl i wiele innych, ale to właśnie dzięki  Shawnowi Ryanowi, który serial ten wymyślił i poprowadził odkryłem to nowe zjawisko i to właśnie temu niepozornie wyglądającemu człowiekowi poświęcony będzie dzisiejszy wpis.

Zanim pierwszy pomysł o policjancie imieniem Vic Mackey zakiełkował w głowie Ryana, pracował on jako jedna z osób piszących scenariusz do policyjnego serialu Nash Bridges. To właśnie tam, jak sam mówi, nauczył się fachu i wszystkich sztuczek, z których chętnie korzystał przy pisaniu The Shield. To właśnie tam często wykorzystywany był model scenariusza, w którym główny wątek przeplatany jest kilkoma niezależnymi, które nadają opowiadanej historii szybkie tempo i pozwalają unikać dłużyzn. 

Mniej więcej w tym czasie Ryan zaczyna myśleć poważniej o własnej karierze i rozgląda się za czymś bardziej ambitnym. Pisze wiele scenariuszy, z których większość trafia do szuflady. By mieć za co żyć dołącza do ekipy scenarzystów serialu Angel, gdzie nie idzie mu najlepiej i przełożeni nie są zbyt zadowoleni z jego pracy. Mniej więcej w tym samym czasie rusza telewizja FX, która rozgląda się za czymś, co pozwoliłoby im na zaistnienie na rynku telewizyjnym. Na jednym ze spotkań Ryan słyszy pytanie: "A ty, co właściwie chciałbyś napisać?".

Zaczyna pracować nad serialem luźno opartym na skandalu w specjalnej jednostce policji w Los Angeles nazywanej Rampart - taki też jest roboczy tytuł scenariusza. Właściwie nie widzi, żadnych szans na realizację tego projektu, więc pozwala sobie na większą swobodę, niż miało to miejsce w przypadku wcześniejszych prób i skupia się na historii, którą sam chętnie obejrzałby na ekranie telewizora. Napisany scenariusz, bez żadnej nadziei na  realizację wysyła do decydentów z FX i pewien, że szybko zostanie on odrzucony, powraca do zapewniającej mu utrzymanie pracy nad serialem Angel

Lecz studio szukało czegoś mocnego, czegoś w klimacie Rodziny Soprano, czegoś z silnymi, bezkompromisowymi bohaterami, co pozwoliłoby stacji na przyciągnięcie do siebie widzów, którzy zakochali się w brutalnym wdzięku Tony'ego Soprano. Scenariusz krąży z rąk do rąk, aż wreszcie w 30 sierpnia 2001  roku Ryan słyszy dobrą wiadomość.

Dwanaście dni później bliźniacze wieże w wyniku ataku terrorystycznego runęły w dół, a wraz z nimi sprzyjający realizacji The Shield nastrój. Raz jeszcze Shawn Ryan przekonany jest, serial nigdy nie trafi do produkcji. Staje się jednak inaczej, kiedy film z Denzelem Washingtonem Training Day odnosi sukces kasowy. Zaczynają się castingi do serialu, który teraz roboczy tytuł nosi The Barn.

Do głównej roli - Vica Mackey'go poszukiwany jest ktoś, kto wyglądałby jak młody Harrison Ford. Sympatyczny, miły dla oka. Jakim więc cudem rolę zyskuje Michael Chiklis, który Sethowi Macfarlane'owi skojarzył się raczej z tryskającym testosteronem męskim przyrodzeniem, niż z młodym Indianą Jonesem? Także agenci samego Chiklis'a, który był w tym czasie rozpoznawalnym, komediowym aktorem, występującym głównie w telewizji, odradzali mu wzięcie udziału w castingu. Lecz on przeczytał scenariusz i ani na moment nie wahał się. Wiedział, że to może być jego życiowa rola. Alan Sepinwall w rozdziale poświęconym The Shield przytacza scenę z castingu, gdzie Chiklis miał przeprowadzać przesłuchanie pedofila. Coraz silniejsze emocje w końcu wybuchają i aktor zrywa się z krzesła, na którym siedzi i rusza w stronę przesłuchiwanego.  Pomimo, że scenariusz znany był wszystkim obecnym, operator kamery odskoczył ze strachu w tył. Główna rola zostaje obsadzona. 

Do obsady szybko dołącza bliżej nieznany nikomu Walton Goggins, aktorka drugiego planu CCH Pounder, kilku znajomych Shawna Ryana i zdjęcia rozpoczynają się. To co powstało, było w dużej mierze zwykłym proceduralnym serialem policyjnym, który obficie korzystał z doświadczenia, które Ryan wyniósł z pracy przy Nash Bridges - wątki przeplatały się, zazębiały, rozchodziły i schodziły. A wszystko to w bardzo szybkim tempie i przy dynamicznej, nawiązującej do policyjnych filmów dokumentalnych pracy kamery.

Lecz różnica pomiędzy The Shield a innymi obecnymi na ekranach w tym czasie serialami policyjnymi, była taka, że głównym bohaterem był niepodobny do żadnego innego policjanta, znanego z telewizji Vic Mackey. Powiedzieć, że był on antybohaterem, to właściwie nic nie powiedzieć. Dopuszczał się najgorszych czynów, na moment nawet nie mając wyrzutów sumienia. Takiej postaci, nie było do tej pory w telewizji.

Inną cechą wyróżniającą The Shield była metoda prowadzenia narracji. Od początku Ryan poświęcał na poboczne historie tak mało miejsca, jak to tylko możliwe, nie było misternego kreślenia akcji, nic z tych rzeczy. Widz lądował w środku wydarzeń i musiał się szybko orientować, bo kamera biegła już dalej, ku innym sprawom, które działy się równolegle.

Kolejną ważną cechą serialu były poruszane w nim tematy. The Shield nigdy nie stronił od kontrowersyjnych spraw, wręcz przeciwnie. Pojawiały się więc dewiacje seksualne, problemy tożsamości, masowych zabójstw, nienawiści na tle rasowej i wiele innych. Montaż, który Ryan zastosował, zakładał, że przerwa reklamowa może pojawić się w każdej chwili, więc napięcie musiało być budowane bez przerwy. Wszystko to sprawiło, że serial był niezwykle atrakcyjny wizualnie, miał szybką, trzymającą w napięciu akcję i nie stronił od trudnych tematów. Z czasem do obsady dołączają Glen Close i Forrest Whitaker. W czasie, gdy The Shield był emitowany aktorzy o głośnych nazwiskach niezbyt często odwiedzali produkcje telewizyjne, a jeśli już tak się działo, raczej występowali w produkcjach HBO.

Klasyk kiedyś powiedział, że mężczyznę najlepiej poznać po tym jak kończy. Jeśliby tę maksymę zastosować do The Shield, to niewątpliwie mamy do czynienia z  jednym z najlepszych seriali, które kiedykolwiek zagościły na ekranach telewizorów. Bo choć ciężko wskazać, który z sezonów był najsłabszy, wielu fanów bez wahania wymienia  ostatni jako najlepszy. Niewiele historii opowiadanych w telewizji ma tak wyraźny początek, środek i koniec. Innymi słowy historia, którą The Shield przedstawia sprawia wrażenie przemyślanej od początku do końca, co wbrew pozorom nie jest wcale tak częste.

Serial zakończył swoją emisję w 2008 roku. Od tamtego czasu Ryan pracował przy kilku projektach, z których najciekawszy wydaje mi się opisywany już na tym blogu Terriers, który pomimo bardzo dobrych recenzji nie zyskał szansy na drugi sezon. Co jakiś czas pojawiają się informacje o planowanym filmie, który miałby być kontynuacją scenariusza, ale nauczony doświadczeniami Deadwood podobne informacje traktuję niezbyt poważnie. Inne produkcje to niezbyt udany Chicago Code, Lie to me czy The Last Resort, którego pierwszy sezon zakończył się kilka dni temu. Z serialem tym dopiero się zapoznaję i jak tylko skończę, postaram się coś napisać.



Na koniec klip, który promował szósty sezon The Shield - piosenka This night zespołu Black Lab.





sobota, 26 stycznia 2013

The Following

The Following to nowy serial telewizji FOX, w którym główne role gra Kevin Bacon i znany głownie z seriali James Purefoy (między innymi Marek Antoniusz w Rzymie). Te nazwiska, informacje o thrillerze z seryjnym zabójcą i wzmianki o Edgarze Alanie Poe w tle zapowiadały interesującą pozycję. 


Niestety po obejrzeniu pierwszego odcinka mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony mamy dość sprawnie opowiadaną historię, w której mocne, brutalne sceny zabójstw, przeplatają się z próbą nadania ukazywanym wydarzeniom głębi poprzez odwołania  do prozy Poego,  z drugiej co chwilę pojawia się wrażenie, że to wszystko gdzieś już widziałem,  wszak główna para antagonistów to dręczony problemem alkoholowym i traumatycznymi wydarzeniami z przeszłości agent, genialny, inteligentny i opętany misją złoczyńca. Także sposób filmowania, zwłaszcza sensacyjnych scen wydaje się być wtórny i nie mogłem pozbyć się wrażenia, że ktoś już kiedyś  nakręcił  niemalże identyczne wydarzenia, tylko zrobił to o wiele lepiej.  Kolejnym problemem, jaki miałem oglądając pierwszy odcinek, to poczucie, że w opowiadanej historii nie chodzi o nic, poza zaszokowaniem widza co kilka minut. Skojarzenia z Siedem Finchera wydają mi się jak najbardziej na miejscu (scena z psem), ale pozostają one w strefie warsztatowej, nie treściowej. 

Lecz nawet biorąc pod uwagę te wszystkie zarzuty, które wydają mi się jak najbardziej zasadne, dobra gra Bacona i szybkie tempo opowiadanej historii na pewno przyciągnie mnie do jeszcze kilku odcinków. Co będzie dalej, zobaczymy. Na razie jest średnio.

piątek, 25 stycznia 2013

Studio Ghibli - słów kilka

Dziś trochę dłuższy tekst o studiu Ghibli.

Trochę historii


Hayao Miyazaki
Studio Ghibli powstało w 1985 roku kiedy drogi dwóch twórców przecięły się po raz kolejny. Byli to Hayao Miyazaki i Isao Takahata. Obaj mieli już doświadczenia w pracy nad filmem animowanym, czy to dla telewizji, czy z produkcjami kinowymi, lecz żaden z nich nie mógł wcześniej w pełni rozwinąć skrzydeł. Czuli, że we wcześniejszej pracy nie mieli dostatecznej wolności artystycznej i postanowili założyć własne studio. Droga do sukcesu była długa, choć ich filmy od samego początku zbierały przychylne recenzje. Sukces kasowy nadszedł dużo później. Teraz studio Ghibli jest jednym z największych studiów animacji na świecie, a każdy nowy film bije w Japonii rekordy popularności. Ich animacje zdobywają wiele prestiżowych nagród, w tym Oskara dla filmu animowanego za Spirited Away w 2001 roku. Ciekawostką jest, że żaden inny film nieanglojęzyczny nigdy wcześniej, ani później nie zdobył tego trofeum. Jak piszą autorzy książki Studio Ghibli: The films of Hayao Miyazaki and Isao Takahata, filmy studia Ghibli są nieustającą inspiracją dla artystów na całym świecie.


Isao Takahata
Isao Takahata urodził się w 1935 roku w Ise, mieście, w którym znajduje się najświętsza kapliczka Japońskiej religii Shinto. Fakt ten wydaje się mieć znaczenie dla późniejszej twórczości Isao, gdyż duch Shinto wyczuwalny jest w wielu jego filmach. Shinto jest z gruntu animistyczną religią, według której bogowie i duchy obecne są w otaczającym nas świecie. Jednym z postulatów Shinto jest, by człowiek żył w harmonii z naturą. Isao Takahata skończył uniwersytet w Tokyo na kierunku literatura francuska. Zaintrygował go film francuskiego animatora Paula Grimault’a Le roi et l’oiseau (The King and the Mockingbird). Wtedy właśnie zaczyna myśleć o animacji jako o sposobie na życie. Zaczął starać się o przyjęcie do różnych studiów animacji, między innymi do Toei Doga, gdzie dostaje w końcu pracę.

Drugim z ojców studia Ghibli jest Hayao Miyazaki. Urodził się w 1941 roku w Tokyo. Dorastał w towarzystwie trzech braci pod opieką ojca i matki, która od najmłodszych lat starała się inspirować swoich synów i zachęcała ich do stawiania pytań, kwestionowania rzeczywistości. Niestety rodzina Miyazakiego musiała często zmieniać miejsce swojego pobytu – spowodowane to było gruźlicą matki i potrzebą specjalistycznej medycznej opieki. Autorzy Studio Ghibli... dostrzegają w tym zalążek fabularny My neighbour Totoro (Mój sąsiad Totoro, 1988), gdzie rodzina przenosi się do domu na wsi, by móc być w pobliżu leżącej w szpitalu matki. Ojciec Hayao pracował dla swojego brata, właściciela firmy produkującej części do samolotów – Miyazaki Airplane. W młodym Hayao szybko narodziła się miłość do statków powietrznych. Zaczął szkicować coraz to wymyślniejsze maszyny. Rozwijał swoje umiejętności i nie ograniczał się już tylko do samolotów. Pojawiają się rysunki przedstawiające ludzi. Także w tym czasie młody Miyazaki odkrywa mangę – japoński komiks. Jego kariera nabiera tempa, kiedy po obronie pracy magisterskiej z Nauk Politycznych i Ekonomicznych na prestiżowym uniwersytecie Gakushuin dołączył do Toei Doga, gdzie poznał Takahatę.

Choć, jak piszą autorzy Studio Ghibli…, w latach sześćdziesiątych filmy animowane nie były niczym nowym w Japonii, prawdziwą popularność tej formie filmowej przyniósł sukces pierwszego pełnometrażowego filmu animowanego Hakujaden (Legend of the White serpent, 1958) oraz prace Tezuki Osamu, autora popularnych komiksów. Sam Tezuka zaczyna pracować przy filmach telewizyjnych i kinowych. Dzięki temu, kiedy Hayao Miyazaki i Isao Takahata trafiają do wytwórni Toei Doga, na brak zajęcia nie mogą narzekać. Praca była mozolna i bardzo monotonna, niemalże przypominała taśmę produkcyjną w fabryce. Być może właśnie dlatego powstają tam bardzo silne związki zawodowe, do których zapisują się także Hayao i Iaso. Ich pracę nadzoruje Otsuka Yasuo, który szybko staje się kimś na kształt mentora dla młodych, niedoświadczonych twórców. To właśnie on nalega, by to Takahata został reżyserem Horusu (Prince of the Sun, 1968). Takahata bierze sobie do współpracy Miyazakiego, który ma zająć się projektem graficznym filmu. Film nie odniósł niestety sukcesu i obaj twórcy żegnają się ze studiem. Dani Cavallaro - autorka The Anime art of Hayao Miyazaki tak opisuje tę sytuację: „Prince of the Sun był właściwie dojrzałą pracą. Ale szefowie w Toei albo nie dostrzegli jakości filmu, lub czuli potrzebę pokazania związkowcom takim jak Takahata i Miyazaki ich miejsca. Film był pokazywany w kinach przez dziesięć dni. Wyniki były słabe i wytwórnia Toei wykorzystała ten fakt by zaatakować młodych twórców”.

W następnych latach ścieżki Miyazakiego i Takahaty wielokrotnie schodzą się i rozchodzą. Ich pierwszym sukcesem jest animacja Panda Kopanda (Panda! Go Panda, 1972), którą wyreżyserował Isao, a autorem scenariusza, projektów postaci i głównym animatorem był Hayao. W latach siedemdziesiątych pracowali przy ekranizacji wielu klasycznych powieści dla Nippon Animation, co pozwoliło im szlifować swój warsztat. W 1978 roku Miyazaki podejmuje się realizacji ambitnego filmu z gatunku z pogranicza science fiction i fantasy – Conan, the boy in future (1978). Hayao po raz pierwszy zajmuje się reżyserią, choć nie rezygnuje z pracy w charakterze animatora czy scenarzysty. Obaj twórcy coraz bardziej wyrabiają sobie nazwiska i znacznie częściej dostają ambitne propozycje. Wymienić tu między innymi można takie filmy jak Downtown Story (1981) czy The Cellist (1982). Reżyserem obu tytułów jest Takahata. Miyazakiemu natomiast uznanie krytyki przynosi praca przy pełnometrażowej, brawurowej komedii akcji Lupin III, Castle of Cagliostro (1979). Docenione zostają przywiązanie wagi do detalu i wyróżniająca wszystkie wyżej wymienione filmy elegancja. Obie te cechy będą charakteryzować późniejsze produkcje studia Ghibli. Lupin III odnosi sukcesu kasowego i Hayao wraca do pracy przy produkcjach telewizyjnych. 

Spowolnienie w jego karierze pozwala mu także na pracę nad komiksem – mangą. I tak powstaje Nausicaä of the Valley of the Wind. Komiks ten staje się bardzo popularny i jego wydawca postanawia przeznaczyć skromny budżet na film animowany pod tym samym tytułem. W charakterze producenta Miyazaki zaprasza do współpracy Takahatę. Do zespołu pracującego przy tym tytule wchodzi wiele osób, które później zasili szeregi studia Ghibli, między innymi Joe Hisaishi i Suzuki Toshio. Film odnosi wielki sukces - doceniają go zarówno widzowie (około dziewięćset tysięcy osób obejrzało w kinach ten film) jak i krytycy. Miyazaki i Takahata postanawiają założyć własne studio, w którym będą mieli całkowitą wolność artystyczną, a pracownicy traktowani będą z należnym szacunkiem. Filmy, które opisane zostały powyżej, często mylnie brane są za produkcje studia Ghibli. Dzieje się tak zapewne dlatego, że styl obu artystów jest mocno wyczuwalny w każdej z tych produkcji. Mylące może być także logo studia, które zostało umieszczone na początku tych filmów lata później, kiedy studio wykupiło prawa do tych produkcji.

W pierwszych latach swojego istnienia studio Ghibli ma znaczne problemy, a jego istnienie wciąż jest niepewne. Statutowe założenia studia – nacisk na artyzm i całkowita wolność artystyczna sprawiają, że prace nad filmami trwają bardzo długo, a koszt każdej produkcji rośnie do poziomu, przy którym brak sukcesu jest niemalże równoznaczny z upadkiem studia. Miyazaki w wywiadzie dla Polityki tak opisuje swoją metodę pracy: „ja nie piszę scenariuszy. Rozpoczynam film, nie wiedząc, w którą stronę historia się rozwinie ani jak się skończy. Gdyby animatorzy czekali, aż wymyślę wszystkie szczegóły, produkcja ciągnęłaby się latami. A tak zaczynają rysować, gdy nie ma nawet storyboardu i wszystko jest jeszcze w powijakach. Na bieżąco wprowadzam korekty. Przyznaję, że to dość ryzykowny sposób pracy. Nie potrafię jednak inaczej”. W innym wywiadzie tak opisuje politykę studia „zrób jeden film. Jeśli odniesie sukces, zrób kolejny. Jeśli będzie klapa, kończymy” (History of Ghibli). Sytuacja staje się tym bardziej poważna, że pierwsze filmy studia My neighbour Totoro (Mój sąsiad Totoro, 1988) i Grave of the Fireflies (Grobowiec Świetlików, 1988), pomimo, że recenzje mają bardzo dobre, nie radzą sobie najlepiej w kinach. Być może było to spowodowane złym dobraniem daty premiery obu filmów. Studiu grozi finansowa klęska. Sytuację ratuje wyrażona wcześniej zgoda na produkcję pluszowych figurek Totoro, które stają się bardzo popularne wśród młodych Japończyków, i jeszcze długo po tym, jak filmy znikają z ekranów dostępne są w sklepach z zabawkami.

Pierwszym sukcesem studia jest film Kiki’s Delivery Service (Podniebna poczta Kiki, 1989). Przyciąga on do kin ponad dwa i pół miliona widzów. Kurosawa po obejrzeniu tego filmu miał powiedzieć, że wzruszył go on do łez, a Mój sąsiad Totoro pojawił się na liście stu ulubionych filmów tego reżysera. Od tego czasu każdy kolejny film studia Ghibli przyciąga do kin miliony widzów, a pozycja finansowa pozwala na ciągły rozwój. W roku 1997 podpisana zostaje umowa dystrybucyjna pomiędzy studiem Ghibli a wytwórnią Walta Disney’em, który jako jedyny zgodził się na wszystkie warunki Japończyków. Amerykański partner nie dostał pozwolenia na produkcję maskotek, ani żadnych materiałów z wizerunkami bohaterów filmów. Ghibli nie zgodziło się na jakąkolwiek ingerencję w dystrybuowane filmy. Krąży plotka, że kiedy Harvey Weinstein został odpowiedzialny za wprowadzenie na amerykańskie ekrany Princess Mononoke (Księżniczka Mononoke, 1997), Miyazaki miał mu wysłać kurierem samurajski miecz. Z ostrza zwisała ponoć przywiązana cienką nitką karteczka, na której napisane było „żadnych cięć”.

W ostatnich latach studio Ghibli odnosi kolejne sukcesy. Ich filmy nagradzane są prestiżowymi nagrodami. Wymienić tu wypada na przykład Oskara dla najlepszego filmu animowanego dla Spirited Away (2001), czy nagrodę w Wenecji dla Ponyo of the cliff (2008).Według autorki Anime art… pozycja Miyazakiego w Japonii dorównuje pozycji Spielberga na zachodzie, a studio Ghibli jest jednym z największych studiów animacji na świecie. Ich filmy cieszą szacunkiem krytyki i sympatią widzów, a ich sytuacja finansowa pozwoliła im na otwarcie w 2002 roku muzeum Ghibli w okolicach Tokyo, podobnie jak amerykański Disney Land przyciąga niezliczone rzesze zwiedzających, zachowując jednocześnie swój wyjątkowy, a przy okazji edukacyjny charakter.


Studio Ghibli – cechy filmów


Wszystkie filmy studia Ghibli charakteryzuje niesamowite przywiązanie do detalu i niebywały artyzm. Większość ich animacji powstała metodą tradycyjną, co poniekąd związane jest z przywiązaniem zarówno Miyazakiego jaki i Takahaty do takiej formy. W ostatnich latach, tradycyjne narzędzia wparte zostały przez nowoczesne techniki komputerowe, co nie zmienia faktu, że wciąż podstawowym narzędziami w studiu Ghibli są ołówek, farby i papier. I między innymi dzięki temu powstają jedyne w swoim rodzaju filmy, które urzekają formą i subtelnym pięknem. Autorka Anime Art… tak opisuje filmy studia Ghibli „filmowa poezja, zróżnicowanie gatunków filmowych: science fiction, przygodowe filmy akcji, komedia, horror, baśń, nawiązania do opowieści ludowych (…) odwołania do mitów, religii i filozofii”.

Pomimo, że domyślnym odbiorcą większości z nich są dzieci, filmy studia Ghibli nie unikają tematów poważnych. Hayao Miyazaki w cytowanym już wywiadzie dla Polityki tak mówi o swoich filmach: „bardzo trudno jest wyznaczyć granicę pomiędzy twórczością dla dzieci i dorosłych. Jedna z różnic jest taka, że w filmach dla dzieci zawsze pojawia się opcja rozpoczęcia życia od nowa. A w filmach dla dorosłych niczego zmienić się już nie da. To co się wydarzyło, jest nieodwracalne”. Nic dziwnego więc, że głównymi bohaterami studia Ghibli są zazwyczaj dzieci i to właśnie przez pryzmat ich doświadczeń zazwyczaj opowiadane są historie. To właśnie mała dziewczynka wkracza w magiczny świat w Spirited Away, świat który nie dostępny jest dla jej rodziców, którzy zaślepieni konsumpcją nie są w stanie go dostrzec. W filmie Grobowiec Świetlików dwójka dzieci próbuje przetrwać w zniszczonej wojną Japonii. Dramat nastolatka opiekującego się chorą, młodszą siostrą, podkreśla bezradność cywili w obliczu wojny.

Bohaterkami wielu filmów studia Ghibli są młode dziewczyny, po japońsku nazywane Shouju, co dosłownie tłumaczyć można mała/młoda kobieta i zazwyczaj służy do opisywania dziewczynek w wieku dwunastu, trzynastu lat. Jest to wiek graniczny między dzieciństwem a dorosłością. Bohaterki Shouju, które pojawiają się w popularnych w Japonii komiksach czy filmach animowanych, są zazwyczaj postaciami biernymi, uległymi silniejszym od siebie mężczyznom czy chłopcom. Według autorki Anime art… dzieje się tak dlatego, że młodzi chłopcy znacznie szybciej niż dziewczynki wtłaczani są w dorosłe życie, wcześniej obciążani zostają obowiązkami, by niedługo później wpaść w tryby korporacyjnego życia. Jednak w filmach studia Ghibli młode bohaterki wcale nie są bierne. To właśnie one biorą sprawy w swoje ręce, są silne, zdecydowane i bez wytchnienia dążą do celu. Przykładem może tu być choćby tytułowa Kiki z Podniebnej poczty Kiki, która nie poddaje się przeciwnościom i z podniesioną głową stawia czoła przeciwnościom. Podobnie jest w Ruchomym zamku Hauru, gdzie bohaterka Sofi, pomimo, że los od początku jej nie sprzyja, nawet na moment nie okazuje słabości.


Innym powracającym w filmach studia Ghibli motywem jest wojna, lub świat nią dotknięty. Jak pisałem wcześniej, film Grobowiec Świetlików jest przejmującym studium wojny, ale to nie jedyny film tego studia, w którym pojawiają się nawiązania do niej. Zwłaszcza filmy Miyazakiego przypominają nam, że od czasów drugiej wojny światowej Japońska kultura wciąż rozlicza się ze swoich sojuszów z nazistami. Miyazakiemu, pomimo, że sam jest zadeklarowanym pacyfistą, musiała towarzyszyć świadomość, że zarówno jego ojciec, a zwłaszcza jego brat, byli związani z Japońskim przemysłem zbrojeniowym i to właśnie w fabryce wuja, gdzie mały Miyazaki stawiał swoje pierwsze artystyczne kroki, powstawały części do samolotów kamikaze. Co więcej, to właśnie temu rodzina Miyazakich zawdzięczała swoją dobrą sytuację materialną w czasie wojny, a w konsekwencji możliwość przeniesienia się do odległego od Tokyo miasteczka - w ten sposób w znacznej mierze oszczędzone im były przerażające widoki. Miyazaki jest tego boleśnie świadom i echa poczucia winy dostrzec można na przykład w takich filmach jak Porco Rosso czy Howl’s moving Castle (Latający zamek Hauru, 2004).

Innym często pojawiającym elementem się w filmach Miyazakiego i Takahaty jest antropomorfizm. Zwierzęta w ich filmach często przybierają ludzką postać. Dzieje się tak na przykład w Szopach w natarciu (1994), gdzie tytułowe szopy przyjmują ludzką postać, by w ten sposób móc sabotować działalność człowieka. Innym przykładem może być tu Ponyo of the Cliff (Ponyo, 2008). Jest to opowieść luźno oparta o baśń Christiana Andersena Mała syrenka, gdzie tytułowa Ponyo, mała rybka przybiera ludzką postać z miłości do małego chłopca - Sosuke. Odwrotna sytuacja ma miejsce w Spirited Away, gdzie rodzice głównej bohaterki po zatraceniu się w konsumpcji zamieniają się w świnie.

Kolejnym charakterystycznym elementem dla tego studia jest przenikanie się światów – tego realnego i magicznego. Czasem leżą one na tyle blisko siebie, że bohaterowie bez problemu przechodzą z jednego w drugi. Często przestrzeń cudów niedostępna jest dla dorosłych. Dzieje się tak zapewne dlatego, że zdaniem twórców, dzieci zupełnie inaczej odbierają świat. Miyazaki tak to opisuje w cytowanym już wywiadzie dla Polityki „Wierzę, że w duszy dziecka przechowywana jest pamięć poprzednich pokoleń. Dojrzewanie, zdobywanie doświadczenia, a także codzienność niweluje, spycha tę pamięć na coraz niższe pokłady, aż w końcu, doroślejąc, w ogóle zapominamy. Robiąc filmy, próbuję odsłonić to bogactwo, dotrzeć do jej życiodajnych treści. Jeśli mi się uda, umrę szczęśliwy”. Taka sytuacja pokazana została w bardzo wielu filmach studia Ghibli, między innymi w Spirited away (Krainie bogów), gdzie główna bohaterka trafia do magicznego świata, który pomimo swej inności przecina się w wielu miejscach z tym realnym. Podobnie jest w filmie Mój Sąsiad Totoro, w którym dzieci wkraczają w cudowną rzeczywistość natury.

Powracającym motywem wielu filmów studia Ghibli jest relacja człowieka z naturą. Widoczne są tu bliskie związki z etyką Shinto. Ziemia często przedstawiana jest jako cierpiąca z powodu ludzi. Już w Nausicaä of the Valley of the Wind pokazane zostały skutki prób uczynienia sobie ziemi podległej przy pomocy różnego rodzaju maszyn i technologii – zanieczyszczenie i degradacja naturalnego świata. Główna bohaterka stara się zrozumieć naturę i żyć zgodnie z nią. Podobna sytuacja została przedstawiona w późniejszym filmie Księżniczka Mononoke czy w Szopach w natarciu, gdzie ludzie i ich działalność przedstawiona została jako niszczycielska siła, przed którą świat natury musi się bronić. Z drugiej strony mamy taki film jak Mój sąsiad Totoro, czy Ponyo, gdzie próba współpracy ze światem natury pomaga bohaterom przezwyciężyć przeciwności.

Kolejnym charakterystycznym elementem tych animacji jest latanie i fascynacja maszynami latającymi. Dobrze widać to w Lapucie czy Poro, gdzie akcja toczy się niemal bez przerwy w przestworzach, a bohaterowie swym wyglądem przypominają pilotów pierwszej wojny światowej – w skórzanych czapkach i z powiewającymi na wietrze szalikami. W obu tych tytułach pojawiają się niesamowicie wymyślne maszyny latające, gigantyczne samoloty. Bohaterowie poruszają się w przestworzach bez cienia strachu, dokonują najbardziej nieprawdopodobnych ewolucji. Robią to z lekkością i gracją. Motyw latania pojawia się też w Podniebnej poczcie Kiki, gdzie bohaterką jest młoda czarownica, która przemieszcza się po świecie przy pomocy latającej miotły.




            Przekrój opisanych wyżej zagadnień nie wyczerpuje w pełni niesamowitych tematów poruszanych w filmach studia Ghibli, a jedynie w przybliżeniu pokazuje jak szeroko i nietypowo do animacji podchodzą Isao Takahata i Hayao Miyazaki – pomimo, że w większości z nich akcja toczy się powoli, swym pięknem zapierają oglądającym dech w piersiach, a bijący z tych animacji humanizm sprawia, że na długo zapadają w pamięć.


Przy pisaniu powyższego tekstu skorzystałem 


  • Collin Odell, Michelle Le Blanc, Studio Ghibli, the Films of Hayao Miyazaki & Isao Takahata, Kamera Books, 2009
  • Dani Cavallaro, The Anime Art of Hayao Miyazaki, McFarland & Company Inc. 2006
  • Rysuj i rób, co chcesz, rozmowa z Hayao Miyazakim, nr 15 z 10. kwietnia 2010, http://www.polityka.pl/kultura/rozmowy/1504820,1,rozmowa-z-hayao-miyazakim.read
  • A god among animators, The Guardian, 14 września 2005, http://www.guardian.co.uk/film/2005/sep/14/japan.awardsandprizes

czwartek, 24 stycznia 2013

The easiest thing to do is to say FUCK YOU

Nowa płyta Bad Religion True North to już szesnasta w ich bogatym dorobku i znakomicie wpisuje się w klimat poprzednich. To szesnaście melodyjnych, pełnych energii punkrockowych kawałków. Na płycie jest kilka naprawdę fantastycznych piosenek, zwłaszcza  cierpko brzmiący Fuck you, dziecięco naiwny, trochę spokojniejszy Hello cruel world czy zapowiadający purpurowe szaleństwo na koncercie Nothing to dismay

Płyta jako całość wypada całkiem dobrze, gitary brzmią mocno, riffy melodyjnie, a wokale świetnie wspierane są przez chórki i całość brzmi świeżo i energetycznie. Jedyne co może przeszkadzać, to pewna monotonia, która wzmacnia jeszcze duża ilość piosenek. Wydaje mi się, że jest ich po prostu zbyt wiele, że wśród tych na prawdę świetnych, jest kilka, które mogły spokojnie wejść do koncertowego repertuaru, a nie koniecznie na płytę. 

Ale nawet pomimo wspomnianej monotonii True North to bardzo dobra płyta, polecam. Poniżej mój ulubiony utwór z płyty:


środa, 23 stycznia 2013

Po wczorajszym DKFie


No było fantastycznie - obejrzenie Lśnienia w kinie to jednak przeżycie. A to był dopiero początek. Bo dyskusja, która miała miejsce po seansie przeszła moje oczekiwania - myślałem, że nieliczni widzowie, którzy pozostaną, nie będą chcieli zadawać pytań i po pięciu minutach rozejdą się do domów. A gdzie tam, zostało sporo osób, także pan, o którym nie mogę myśleć inaczej, niż jako o widzu 237, który co prawda nie miał nic do powiedzenia, za to robił to głośno i dobitnie. Dość szybko udało się go przekonać do opuszczenia kina i rozmowa zaczęła się toczyć. Tematów było sporo, od rozważań na temat różnic między książką, a jej adaptacją, po najróżniejsze próby interpretacji. 

Poniżej zamieszczam krótki filmik pokazujący, co tak na prawdę działo się wczoraj w Muranowie. 


Gra z muzyką?

Na płyty The Greatest Video Game Music vol. 1 i 2 z muzyką ze znanych i popularnych gier video w wykonaniu londyńskich filcharmoników trafiłem przypadkowo i przez dłuższą chwilę nie zagościła ona w odtwarzaczu. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy po pierwszym przesłuchaniu właściwie bez udziału świadomości, włączyłem ją po raz drugi. I trzeci.... czwarty, a chwilę później piąty. I od tamtego czasu towarzyszy mi ona właściwie bez przerwy.

Na płytę, a może bardziej płyty (bo po ogromnym sukcesie sprzedażowym pierwszej, orkiestra poszła za ciosem i nagrała drugi album) składa się blisko czterdzieści utworów w fantastycznych wykonaniach z najróżniejszych gier - od świetnego, skocznego motywu z Angry Birds, przez znany chyba wszystkim Tetris, aż po ironiczną piosenkę psychopatycznego robota GLaDOS z Portal 2 czy pełen napięcia, kojarzący się z muzyką z filmów sensacyjnych utworem ze Splinter Cell. Wszystkie utwory brzmią doskonale, choć niektóre od razu przykuwają ucho słuchacza, podczas gdy inne prześlizgują się właściwie bez śladu, ale koniec końców, jako całość obie płyty są rewelacyjne. Gorąco polecam.

A poniżej jeden z utworów z płyty.


wtorek, 22 stycznia 2013

Hasając po polach

Fieldrunners 2 należy do tej najgorszej na świecie kategorii gier, które z jednej strony niezwykle denerwują wysokim poziomem trudności, z drugiej kradną czas, który każdy z grających mógłby spędzić w sposób mniej lub bardziej kreatywny, a zamiast tego siedzi wgapiony w poruszające się po ekranie drobne figurki najwymyślniejszych jednostek bojowych od prostych oddziałów piechoty, przez różnego rodzaju samochody po zeppeliny, helikoptery i samoloty przesuwające z lewa na prawo, ewentualnie z góry na dół. I tyle. Jedyne co nieszczęsny gracz może zrobić, to ustawić swoje wieżyczki obronne i utrudniać atakującym życie jak tylko się da. Ot w telegraficznym skrócie istota gier tower defence, które we wredny sposób potrafią odebrać radość życia, powodować siwienie włosów, a w skrajnych wypadkach wręcz do wyłysienia, doprowadzić do utraty wzroku i wpędzić w nerwicę najspokojniejszego nawet człowieka.

Strzeżcie się, Fieldrunners 2 robi to doskonale! Gra ma ładną, kolorową grafikę, śmieszną kreskę i wpadającą w ucho muzykę. Jest trudna - nawet najprostsze poziomy na normalnym poziomie potrafią być nie lada wyzwaniem. 

Siedmiu psychopatów i pies

Z obejrzanym wczoraj filmem Seven psychopaths (Siedmu psychopatów) wiązałem spore nadzieje, wszak uwielbiam poprzednie dzieło  Martina McDonagha - In Bruges, który to film został u nas niefortunnie przetłumaczony Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj. Niestety rozbudzone nadzieje wpłynęły w sposób znaczący na ostateczną ocenę Psychopatów, który to film jest niewątpliwie interesujący, sprawnie opowiedziany i podobnie jak dzieła Quentina Tarantino dekonstruujący gatunek filmowy, w którym się porusza. Ale jako całość bardziej jest zabawą formą, ciekawym ćwiczeniem warsztatowym, z bardzo dobrymi rolami Walkena czy Harrelsona, niż spójnie opowiedzianą historią, z ciekawymi, wyrazistymi postaciami. 

Być może właśnie dlatego w Siedmiu psychopatach mamy bardzo wiele świetnych momentów, iskrzących autotematycznym humorem dialogów i dygresji płynnie przechodzących z jednego gatunku w inny, ale niestety bardzo mało właściwej historii. I choć najnowsze dzieło McDonagha ogląda się dobrze, mam wrażenie, że czegoś w tym filmie zabrakło. 

Schematyczna, fragmentaryczna fabuła jak i sam film opierają się na pomyśle, że jedna z postaci pisze scenariusz, zatytułowany właśnie Siedmiu psychopatów. Pisze to może dużo powiedziane, skoro owo pisanie, w momencie rozpoczęcia opowiadanej historii, ograniczyło się głównie do tytułu i fragmentu pierwszego zdania, a samo przelewanie scen na papier to zaledwie kilka słów szkicujących poszczególne sceny, które w płynny sposób włączone są w narrację filmu. Znamienne wydaje się skreślanie  kolejnych propozycji odnośnie religii, którą miałby reprezentować jeden z psychopatów w poszukiwaniu lepszego efektu. Jednym z problemów poruszanych przez film jest pokazanie jak bardzo schematyczne jest współczesne kino akcji, w którym nie chodzi już o nic, poza widowiskowością, atrakcyjnymi wizualnie postaciami (Wietnamczyk w koloratce, broń Harelsona, która co chwilę się zacina, ale za to dobrze wygląda i jeszcze wiele innych przykładów), dynamicznymi, posługującymi się znanymi z innych filmów rekwizytami, scenami strzelanin i z koniecznym, mocnym finałem, w którym antagoniści wreszcie stają naprzeciw siebie i...

I wszystko byłoby świetnie, w końcu mamy doskonałych aktorów, którzy świetnie wypadają w swoich rolach, zdjęcia, muzykę, montaż i fenomenalne poczucie humoru... Ale pomimo, że Siedmiu psychopatów to naprawdę godny polecenia film, mam wrażenie, że czegoś w nim jednak brakuje. 

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Lśnienie - rozmyślania przed DKFem

Kiedy około tydzień temu spotkaliśmy się  w kawiarni kina Muranów, żeby przygotować sobie ramy dyskusji przed zbliżającym się DKFem, byłem przekonany, że Lśnienie dosyć dobrze rozumiem. Widziałem je kilka lat wcześniej i w pamięci miałem dość prostą historię, w której Jack umiera na końcu. Dyskusja była ciekawa i zasiała we mnie ziarno zwątpienia, kiedy każde z nas okazało się mieć zupełnie inne wyobrażenie o wymowie Kubrickowego dzieła. Postanowiłem odświeżyć sobie pamięć i film obejrzałem. Po ponad dwóch godzinach w oczach miałem przerażenie, i to nie tylko spowodowane faktem, że Lśnienie jest naprawdę strasznym, klimatycznym horrorem, a bardziej tym, że nijak nie dało się powiedzieć, czy któreś z nas odczytało dzieło Kubricka właściwie... a czasu do DKFu coraz mniej. 

I to właśnie to lekko drwiące z widza zachęcanie do stawiania pytań, snucia najdziwniejszych analiz i otwartość na interpretacje wydaje mi się być jedną z największych zalet tego filmu. Wszak teorii dotyczących filmowej adaptacji powieści Stephena Kinga jest co niemiara. Wśród nich pojawiają się na przykład próby potraktowania filmu, jako swoistego rodzaju wyznania winy po sfingowaniu przez Kubricka materiału z lądowania na księżycu, wątki masakry Indian i wiele innych.

Zachęcony entuzjazmem moich prekursorów i ja zachciałem  dołożyć kamyczek do tej jakże wysokiej już góry interpretacji i postanowiłem opisać moją próbę wyjścia z filmowego labiryntu. Od obejrzenia minęło już kilka dni, a myśl o Lśnieniu co chwilę powraca, a to przy okazji lektury książki o Bessonie, a to przy okazji zobaczonego przypadkowo zdjęcia, a to podczas coraz bardziej gorączkowych prób zrozumienia, o co w tym filmie tak naprawdę chodzi.

Zacznijmy więc może od najbardziej podstawowego poziomu, w którym Lśnienie to przede wszystkim naprawdę przerażający, niezwykle klaustrofobiczny horror, który coraz bardziej zamyka się wokół widza, potęgując to wrażenie znakomitą grą aktorską, precyzyjną pracą kamery i niepokojącą muzyką. Ciekawe moim zdaniem są przede wszystkim  długie, filmowane w szerokich planach ujęcia oprowadzające widza po hotelu Overlook. Wydaje mi się, że miało to na celu z jednej strony pokazanie jak mali, wręcz delikatni są główni bohaterowie i jak bardzo są bezsilni wobec sił, z którymi przyjdzie im się zmierzyć. Tym większe wrażenie robią duże zbliżenia Danny'ego. W początkowej części filmu tylko do niego kamera podchodzi tak blisko i tylko z nim nawiązuje tak intymny kontakt (czasem na podobne zbliżenia łapią się osoby z Dannym rozmawiające - tak jakby pokazywane były z jego perspektywy). Dzięki takiej, a nie innej pracy kamery udaje się Kubrickowi sprawić, że z jednej strony oglądający ma przytłaczające wrażenie ogromu hotelu, z drugiej z każdą chwilą w głowie widza bardzo szybko zaczyna kiełkować przeświadczenie o wyjątkowości chłopca. Natomiast od pewnego momentu Jack Nicholson pokazywany jest przez lustro, jakby sugerując, że znajduje się on już na innej niż reszta postaci płaszczyźnie. To także w lustrze przerażona Wendy odkryje zagadkę tajemniczego Redrum.

Sama historia, którą opowiada nam film jest stosunkowo prosta. Zmagający się z niemocą twórczą Jack Torrance przyjmuje posadę stróża, który ma doglądać hotelu Overlook w zimie. Liczy, że w odosobnieniu będzie mógł w spokoju skończyć pracę nad książką. Zabiera ze sobą żonę Wendy oraz synka -  Danny'ego. To właśnie wokół tych trojga bohaterów toczyć się będzie narracja.

Mamy więc trójkę bohaterów, z których każdy oferuje nam inną perspektywę i inne reakcje na dziwne wydarzenia w odciętym od świata hotelu. Danny, wrażliwy chłopiec widzi otaczającą go niesamowitość, obrazy, których nie rozumie, których się boi. Jack też w pewnym momencie zaczyna je dostrzegać i całkowicie się zatraca w tajemnicach drzemiących w tajemniczych korytarzach i pokojach. Natomiast Wendy, która jako ostatnia zdaje sobie sprawę z niewytłumaczalnych zjawisk, do końca zachowuje się racjonalnie, całkowicie odrzucając to, co widzi.

Jeśliby odczytywać film wprost, mamy z jednej strony historię popadającego coraz bardziej w obłęd Jacka, który w końcu odpływa całkowicie i stara się pozbawić życia zarówno swoją żonę, jak i dziecko. Z drugiej strony to historia wrażliwego chłopca, który widzi więcej niż inni. No i mamy niezwykły hotel, w którym dzieją się rzeczy straszne. Przy takiej interpretacji mamy do czynienia z dość klasycznym horrorem z typowymi dla tego gatunku rekwizytami. Wydaje mi się, że można jednak relacje między bohaterami spróbować odczytać inaczej.

Do mnie najbardziej przemawia interpretacja, w której Jack to pisarz, czy może nawet artysta obawiający się, że jego talent się kończy, że zostanie zapomniany, że będzie tylko jedną z twarzy w tłumie osób, które odeszły. Taką interpretację może umacniać scena, w której widać, że Jack zapisuje kolejne kartki papieru wciąż tym samym zdaniem, nie będąc w stanie powiedzieć nic nowego, poza tym, że staje się coraz bardziej nudny i przewidywalny. Zapewne w jakimś stopniu zgadza się to z krytyką, która spotkała samego Kinga, o którym mówiło się, że przed rozpoczęciem pracy rozgląda się po pokoju w poszukiwaniu następnego zabójczego przedmiotu.

Jack z zazdrością obserwuje syna, który do reszty zatraca się w świecie swoich dziecięcych fantazji (jakkolwiek przerażające by one nie były). Sam stara przywołać fantastyczne obrazy, lecz to co widzi jest tylko groteskowym wyrazem jego skrywanych pragnień i obaw, takich jak lęk przed brakiem miłości, śmiercią i zapomnieniem. I tu następuje odwrócenie mitu  o Edypie, w którym zazdrosny o młodzieńczą kreatywność ojciec chce zabić swego syna, by samemu powrócić do dziecięcości. Lecz jego próba z góry skazana jest na niepowodzenie, a koniec który go spotyka, jest groteskowy i smutny. Zostaje wciągnięty w nierzeczywistą przestrzeń, w której jest tylko jedną z wielu twarzy na starej fotografii, której już nikt nie ogląda.

Czy taka interpretacja jest właściwa, tego nie wiem. Z pewnością jest tylko jednym z wielu wierzchołków góry lodowej, jaką jest Lśnienie. Chętnie o niej i o innych możliwych odczytaniach tego wybitnego filmu podyskutuję. Do zobaczenia jutro o 20 na DKF w Muranowie.

Bunia i Dusio - wspomnienie


To pierwszy taki dzień Babci i Dziadka, kiedy ich obojga już nie ma. Dziś film, który przygotowałem po śmierci Buni.


niedziela, 20 stycznia 2013

sobota, 19 stycznia 2013

Ostatni list


Buniu, dzwoniłem kilka razy, lecz nie odebrałaś. Tyle rzeczy mam Ci do powiedzenia, a Twój telefon za każdym razem uparcie milczy. Widzę w wyobraźni jak dzwoni w pustym mieszkaniu - niczym scena wyjęta z filmu Lyncha. Kamera powoli krąży po ciemnym pokoju, z każdą chwilą zbliżając się do stojącego na stole telefonu, w uszach wibruje coraz bardziej natarczywy dźwięk, jest ciemno i wszystko jakieś takie lekko dziwne, jakby nie z tego świata.
Im dłużej trzymam telefon w dłoni, tym cięższy się on wydaje. Niby wiem, że to wszystko nie ma sensu, cały ten rytuał dzwonienia, ten teatr, który mimowolnie odgrywam. Ale odruch jest silniejszy, a potem już samo leci. Stoję nieruchomo. Zamykam oczy i po raz kolejny widzę, jak walczyłaś o każdy oddech, niczym ryba, którą okrutny rybak wyrzucił na brzeg i obojętnie zostawił, by zdechła. Poruszasz spękanymi ustami, sapiesz, rzęzisz, świszczysz, oddech na chwilę zamiera, by po chwili bezsensownie powrócić, a ja nie mogłem nic zrobić, tylko stać i patrzeć, przecierać łzy i myśleć... Bo Ciebie już tam nie było, pozostało tylko to ciało, które okazało się być silniejsze od Ciebie. Więc tylko stoję nieruchomo, niczym słup soli i patrzę na Twoje cierpienie, na mechaniczne ruchy, z których każdy mógł być ostatni, a żaden nie był na tyle miłosierny, by takim naprawdę być.

Nie czuję Twojej śmierci, nie zgadzam się na nią i jak dziecko, uparcie, odmawiam przyjęcia tego faktu do świadomości. Z całej siły tupię nogą, tak żeby bolało, żeby coś mi się stało. Czuję promieniujący w stopie ból. Przez chwilę tylko on wypełnia mój świat. Chcę krzyczeć. Po prostu nie i już!!! Masz żyć! Ja się nie zgadzam! Dla mnie żyjesz!
Mechanicznie, pełnym wściekłości ruchem znów sięgam po telefon i raz jeszcze wybieram z pamięci numer. Cyfra po cyfrze. Długo przyciskam każdy guzik, tak jak Ty to robiłaś, żeby wybrzmiał, żeby nie wiem co. Wbrew logice! Do diabła z logiką! Niech dzwoni, niech w pustym, ciemnym mieszkaniu niesie się drażniący, wibrujący dźwięk. Może wreszcie odbierzesz! Stoję i patrzę w uporczywie milczący telefon. Z zielonego ekran przechodzi w czerwony, a chwilę później gaśnie. Nie wiem co robić. Więc raz jeszcze tupię nogą. Z całej siły. Jeszcze mocniej. Raz po raz. Niech boli! Musi boleć. Ten ból musi trwać. Czuję spływającą po policzku łzę.

Drogę na grób znam na pamięć, każda szczelina w chodniku, każdy kamień, każdy krok. Powoli. Noga za nogą. Droga ma trwać całą wieczność, musi być czas na odsunięcie nieuchronnych myśli, niech przez te chwilę królują wspomnienia. Ale w końcu staję nad kamienną płytą, na której wciąż jeszcze nie ma tej ostatniej daty. Nie wiem co ze sobą zrobić. Próbuję rozmawiać z Tobą, tak jak zawsze rozmawialiśmy, ale Ty, jak na złość, wciąż uparcie milczysz. Więc mówię co u mnie, że jest dobrze, że będzie lepiej, że staram się i że mija dzień za dniem i kłamię, że pamiętam Cię taką jaką byłaś, taką zwykłą, sprzed choroby, że pamiętam rozmowy, Twój uśmiech i Twoje oczy, ale tak na prawdę widzę zupełnie inny obraz. Jak w zaciśnięte usta wciskana jest na siłę strzykawka, przez którą wlewamy w ciebie wodę, żeby choć jeszcze o chwilę przedłużyć Twoją mękę, żeby odsunąć tę straszną myśl, ten moment, kiedy trzeba będzie spojrzeć prawdzie w oczy. Byliśmy bezlitośni, samolubni, że przez tyle dni, zwilżaliśmy Twoje usta, podawaliśmy lekarstwa, które przecież nie leczyły, przez sen podawane Ci jedzenie, którym dławiłaś się... Nawet samo bezwolne ciało zdawało się mówić nam, że już dość, że już trzeba pozwolić ci odejść. A my samolubnie trzymaliśmy Cię z nami, by choć przez chwilę móc jeszcze udawać, że jesteś tu... z nami. Więc czemu mam teraz nagle przyjąć do wiadomości, że umarłaś?
Każde z tych słów pojawia się nad grobem bardzo szybko. Zbyt szybko, zanim zdążę je od siebie odepchnąć, wyprzeć się ich tchórzliwie po trzykroć. A ja nie chcę, żebyś Ty je słyszała. Więc odwracam się i uciekam z cmentarza.


Pozostaje więc cisza. Już nie dialog. Milczący monolog. Ale ja niestety nie umiem prowadzić monologów, chyba nawet nie chcę, bo po co. Więc ten mój jest tylko wymownym milczeniem, w którym cisza rani, każe pamiętać wbrew woli, siłą wciska niechciane obrazy pod powieki, zakrywając te upragnione, do których tak bardzo chcę wracać. Chciałbym móc wypowiedzieć swoją złość, spokojnie ci ją wytłumaczyć, ale słowa zamierają w gardle, więc pozostaje milczeć.
Przeglądam nasze nagrania, słucham nie słów, lecz głosu, zamykam się na treść. Zamykam oczy i przez chwilę jesteś. Lecz to wrażenie szybko znika, gdy tylko opowieść przejmuje prym. Otwieram oczy i wyłączam komputer. Muszę wreszcie się otrząsnąć, żyć do przodu, wreszcie dorosnąć, być kimś, przestać snuć się po mieszkaniu i wedle jakiegoś planu kroczyć w kierunku celu. Wszystkie te “muszę” brzmią w mych ustach tak sztucznie, tak od linijki, a ja zupełnie wyśliznąłem się geometrii codzienności, moje proste równoległe przecinają się co chwile, odpadają kolejne odcinki, odcięte, zbędne. Ale już tak dalej nie można, trzeba coś zmienić, coś wyrównać, bo to przecież był Twój lęk, którym dzieliłaś się ze mną właściwie do końca. Więc włączam z powrotem komputer i piszę ten list.


Odsuwałem moment zdjęcia kwiatów z grobu. Za każdym razem coraz bardziej szare, ale zabranie ich wiązałoby się z przyjęciem do świadomości Twojego odejścia, a ja, jak już pisałem Ci wcześniej się nie zgadzam. Więc marniały, z każdym dniem coraz bardziej martwe. Potem przysypał je śnieg i łatwiej było udawać, że  wciąż są jeszcze piękne. Ale wiem, że ten dzień w końcu nadejdzie i wtedy położę na płycie Twoje ulubione, sztuczne, białe kwiaty i może wtedy uda nam się znowu porozmawiać.

Buniu, odeszłaś tak nagle.

Kuba

piątek, 18 stycznia 2013

Najlepsze płyty zasłyszane w 2012


1. Storm Corrosion - Storm Corrosion - to interesująca płyta, która powstała w wyniku współpracy Stevena Wilsona z Porcupine Tree z Mikaelem Åkerfeldtem z Opethu. Współpraca między oboma muzykami trwała od wielu lat, jako że Wilson nagrał i opracował w swoim studio płyty Opethu, a czasem nawet występował na nich gościnnie. Sama płyta jest bardzo spokojna, wręcz minimalistyczna, prawie brak na niej przesterowanych gitar czy głośnej perkusji. Jest na niej natomiast niesamowicie klimatyczny nastrój i wręcz intymna atmosfera. Na płycie jest tylko sześć utworów, z których tylko jeden jest krótszy niż pięć minut, a pozostałe oscylują w okolicach satysfakcjonujących dziesięciu minut. Skutkuje to tym, że piosenki rozwijają się powoli, nieśpiesznie odsłaniając przed słuchaczem swe melodie. Mój ulubiony utwór na płycie to tytułowy Storm Corrosion, ale żadna z piosenek nie wybija z rytmu i krążka świetnie słucha się jako całości.

2. Opeth - Heritage - fantastyczna, progresywna płyta, która wraz z opisywanym wcześniej Storm Corrosion wydają się tworzyć spójną całość. Także i ona powstała w wyniku współpracy obu wymienionych wyżej artystów, lecz jest od Storm Corrosion znacznie bardziej żywiołowa i o wiele cięższa. Na płytę składa się dwanaście różnorodnych utworów, w których słychać echa takich zespołów jak King Crimson czy Deep Purple. Płyta ta była dla mnie tym większym zaskoczeniem, że wcześniejsze z bogatej dyskografii Opethu nie do końca przypadły mi do gustu, a to z powodu growlingu, którego nie cierpię, a to przez dość uciążliwą monotonię utworów. Ale na Herritage nie ma ani dłużyzn, a wokale są czyste. Znakomita płyta. 


3. Serj Tankian - Harakiri - po niezbyt udanej koncertowej płycie z orkiestrą Elect the dead symphony i fatalnie zaśpiewanej Imperfect harmonies Serj Tankian poszedł po rozum do głowy i powrócił do swojej lekko drażniącej maniery śpiewania, do której przyzwyczaił nas z System of a down i ze swojej pierwszej solowej płyty. Na Harakiri mamy jedenaście świetnych, szybko wpadających w ucho piosenek, które przy dużej melodyjności intrygują innym niż na poprzednich płytach tego artysty instrumentarium oraz, jak zawsze ciekawymi, mocno zaangażowanymi tekstami. Bardzo wyraźne nawiązania do wschodnich korzeni Tankiana świetnie łączą się z ciężkimi brzmieniami gitar. Na płycie jest tak dużo dobrych utworów, że ciężko wybrać jeden czy dwa ulubione. Bardzo polecam.

4. Puscifer - Conditions of my Parole - to najnowsza płyta Maynarda Keenana, frontmana Toola, który ostatnimi czasy częściej przechadza się w swoim wielkim, kowbojskim kapeluszu pomiędzy pnączami winorośli i duma nad sekretnymi składnikami swojego wyśmienitego ponoć wina, niż zagląda do studia nagrań, by zadowolić stęsknione uszy swoich fanów. Tym bardziej cieszy, że najnowsza płyta Puscifera jest rewelacyjna i że po raz pierwszy w historii tego zespołu sprawia wrażenia skończonego albumu  - wcześniejsze były raczej EPkami, na których pojedyncze utwory były fenomenalne, ale albumy te nie  tworzyły spójnych całości. Tym razem na szczęście jest inaczej. Na płycie mamy dwanaście utworów, pomiędzy którymi znajdziemy szybsze, takie jak tytułowa piosenka czy rewelacyjny, zaskakujący Toma, ale największą przyjemność sprawiają mi takie perełki jak rzewny Tumbleweed z smutnym akompaniamentem banjo czy bardziej progresywny Rapture i The weaver. Dokonała płyta, z którą każdy, kto z niecierpliwością oczekuje nowego Toola, powinien się zapoznać.


5. Jelonek - Revenge - druga solowa płyta wybitnego skrzypka, Michała Jelonka, który jak nikt inny potrafi połączyć ciężkie brzmienia gitar, potężną sekcję rytmiczną z bardzo różnorodnymi źródłami inspiracji - od klasyki, przez ludowe akcenty, po potężny, ciężki metal. Ta instrumentalna płyta jest znakomitą kontynuacją pierwszego albumu. Niewątpliwie uwagę zwraca, jak nazywa ją sam Jelonek, pieśń szpadla i paszczy Romantic Revenge czy energetyczny Sabre Dance, będący metalową wersją Tańca z szablami Chaczaturiana. A jeśli komuś płyta przypadnie do gustu, to koniecznie niech sprawdzi ją na koncercie, bo tam Jelonek sprawdza się znakomicie.