piątek, 26 kwietnia 2013

The Americans - coś tu nie gra

Zbliża się koniec pierwszego sezonu, a wraz z nim pora na pewne podsumowanie. Serial zapowiadał się smakowicie i wiele z tych zapowiedzi zostało potwierdzonych. Dobre kreacje aktorskie, zdjęcia, kilka naprawdę trzymających w napięciu odcinków - jako całość trzyma on dość wysoki poziom, choć niestety coraz bardziej jestem nim znużony. Powodów tego znużenia mógłbym wymienić kilka, ale chyba najważniejszy z nich to brak wyrazistych postaci, które sprawiłyby, że nawet słabsze odcinki, które zdarzają się przecież w każdym serialu, oglądałoby się z przyjemnością, bo przecież nawet one budują głównych bohaterów. 

A tu? Bohaterowie są coraz bardziej nijacy, z niewyjaśnionych powodów unikają stosowania logiki i postępują zgodnie z wytyczonymi im, 'poprawnymi' rolami, którym brak wyrazistości i które rezygnują z nieprzyjemnych dla widza rozwiązań. Nie ma tu niestety miejsca na balansowanie na granicy, jak miało to miejsce w przypadku Tony'ego Soprano, który jeżdżąc z córką po uniwersytetach i budując z nią rzeczywistą więź, był jednocześnie w stanie z zimną krwią zabić ukrywającego się gangstera. Albo Vic Mackey przypalający kuchenką twarz złoczyńcy, a z drugiej strony posługujący się specyficznym wewnętrznym kompasem macho mięknący na widok dzieci, którym dzieje się krzywda. Wydaje mi się, że także przy pomocy takich scen, w których widz miał okazję zobaczyć protagonistów w najróżniejszych sytuacjach, od najzwyklejszych, aż po niezwykle brutalne sceny, które aż trudno było oglądać, udawało się stworzyć seriale, których główni bohaterowie tworzyli skomplikowane postaci, a widz co chwilę stawiany był przed trudnymi, etycznymi pytaniami. 

Tego wszystkiego tu niestety nie ma. A szkoda, bo wydaje mi się, że bardzo niewiele brakowało. Wystarczyło  trochę bardziej zbalansować wizerunek głównych bohaterów - niech już nawet będą poczciwi, sympatyczni, ale poza tym zimni i wyrachowani. Nie jestem w stanie kupić sytuacji, w której narażają na szwank całą swoją pracę, życie, najbliższych itd. by wypuścić przesłuchiwanego wcześniej agenta. I nawet jeśli okaże się w ostatnim odcinku, że to był tak na prawdę szczwany plan, mający na celu odwrócenie uwagi, to niestety zbyt grubymi nićmi szyta ta intryga. A to nie pierwsza taka sytuacja. Dużo lepiej pod tym względem wypadają postaci drugoplanowe i to tam właśnie opowiadane są najciekawsze historie w serialu. 

Pozostaje mieć nadzieję, że ostatni odcinek ładnie pozamyka wszystkie wątki i skomplikuje sytuację na tyle, by nie było z niej łatwego wyjścia. FX zapowiedziało już produkcję drugiego sezonu, ewidentnie lokując w tym serialu pewne nadzieje. Trzymam kciuki. 

piątek, 19 kwietnia 2013

No to rubikon przekroczony!

Tadam!!!!
Ponad 2000 odsłon. Udało się. Wielkie dzięki!

środa, 17 kwietnia 2013

Lekki zapieprz


Niestety ostatnio lekki zapieprz i nie mam kiedy napisać coś na blogu i za wiele też nie mogę obejrzeć, ani rozejrzeć się za nową muzyką, ale mam nadzieję, że wkrótce uda mi się pozamykać wszystko i znów zasiądę przed monitorem celem relaksowania się, a nie pracy.

Gra o tron - jednak nie

Trzeci odcinek za nami i niestety widzę coraz bardziej, że serial cechują te same problemy, które przeszkadzały mi cieszyć się nim w przeszłości. Przede wszystkim denerwują sceny z niewykorzystanym potencjałem - najlepszy przykład to pojedynek na moście Jamiego i Brienne, który w książce robił spore wrażenie, a w serialu wypadł niestety bardzo blado, zwłaszcza jeśli chodzi o samą choreografię. Takich przykładów jest więcej i choć zapewne nie ma ich aż tak wiele, to skutecznie psują oglądanie. Serial i książki, od których odpadłem po przeczytaniu czterech tomów - piąty wydaje mi się być jakimś totalnym nieporozumieniem. 

Być może powrócę jeszcze i obejrzę cały sezon, kiedy będą już wszystkie odcinki, ale teraz gra o tron spada z listy. A szkoda.

środa, 10 kwietnia 2013

Marc Maron vs Louis CK

Wysłuchałem wczoraj rozmowy między tymi dwoma komikami. Bardzo polecam, raz że sama w sobie jest niezwykle interesująca i pokazuje w pewnej mierze w jaki sposób wygląda realizacja amerykańskiego snu, z drugiej to dość gorzka opowieść o przyjaźni i o tym, jak została wystawiona na próbę. A przy okazji każda okazja posłuchania Louiego wydaje mi się wartością samą w sobie.


Poniżej link do materiału z Youtube

http://www.youtube.com/watch?v=-Gw125AZtDU

Top of the lake

Top of the lake to kolejny serial, którego głównym tematem jest rozwiązanie pewnej zagadki kryminalnej. Żeby wymienić tylko kilka z nich - całkiem niezły Mayday czy mający swoje wady The Killing, którego trzeci sezon coraz głośniej reklamowany jest przez stację AMC. Wszystkie cechuje przywiązywanie dużej wagi do psychologicznego aspektu budowania bohaterów i problemów, którymi są obarczani. Wydaje mi się jednak, że z trójki wyżej wymienionych seriali Top of the lake wypada najlepiej. Sprawiający wrażenie kameralnego i niezwykle intymnego, nieśpiesznie opowiada swoją mroczną, nieprzyjemną historię i mam wrażenie, że atmosfera gęstnieje z odcinka na odcinek. 

Ogromne wrażenie robią świetne kreacje aktorskie - szczególnie niezwykle precyzyjna gra Elizabeth Moss, brawurowa, lekko swerengenowska rola Petera Mullana czy groteskowa, lekko przerażająca Holly Hunter. Kolejnym mocnym punktem tej produkcji są zdjęcia i niesamowite, majestatyczne, górskie plenery Nowej Zelandii, w których bohaterowie wyglądają jak malutkie laleczki. Wszystko to razem składa się na mocno niepokojącą, opowiedzianą w surowy, nieśpieszny sposób dramatyczną, nieprzyjemną historię, która zachodzi za skórę i nie pozwala o sobie zapomnieć. Bardzo polecam. 


poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Take a breath

Płyty zespołu Staind zawsze prędzej czy później trafiały do mojego odtwarzacza, lecz pomimo, że styl muzyczny i wokal Arrona Lewisa bardzo mi odpowiada, po dość krótkim czasie zaczynały mnie nużyć i z pewnym żalem zapominałem o nich. Aż do ostatniego ich albumu z 2011 roku, który zatytułowany jest Staind, od którego nie mogę się uwolnić i słucham go właściwie bez przerwy. 

Styl muzyczny to dość ciężki, mroczny rock, z wyrazistym, lekko zdartym wokalem i brudnym, mocno przesterowanym brzmieniem gitar i basu. Niewątpliwie słychać tu echa grunge'owych dni. Piosenki mają wpadające w ucho melodie, ale to emocje i gniew, który wykrzykuje wokalista sprawiają, że płyta ta ma w sobie to coś, co sprawia, że wciąż do niej powracam.  

Na płycie jest dziesięć utworów, wśród których wszystkie brzmią bardzo dobrze, ale kilka z nich wyróżnia się na tle innych. Moim ulubionym są Take a breath czy melodyjna ballada Something to remind you, przy słuchaniu których zawsze czuję się, jakbym znów był zbuntowanym nastolatkiem, zasłuchanym w płyty Nirvany czy Alice in Chains. 

Bardzo płytę polecam. 


sobota, 6 kwietnia 2013

Winter has come

Z Grą o tron, tak z książką, jak z serialem, mam jeden podstawowy problem - choć jest wiele rzeczy, które w nich lubię, to niektóre wątki wydają mi się zupełnie nieinteresujące, a inne wręcz irytują i psują radość z oglądania czy czytania. Efektem, w przypadku książki, było wielostronicowe przebijanie się przez kolejne strony, w przypadku serialu rozglądanie się za czymś innym do roboty. 

Pierwszy odcinek nowego sezonu obejrzany i muszę przyznać, że pierwsze wrażenie jest całkiem pozytywne, choć echa opisanego powyżej problemu były obecne. Ale trzeci tom sagi jest chyba moim ulubionym, więc pozostaje mieć nadzieję, że czeka nas równie dobry sezon. Trzymam kciuki. 

piątek, 5 kwietnia 2013

Hannibal

Na Hannibala czekałem z umiarkowanymi wypiekami na twarzy. Z jednej strony Mads Mikkelsen to aktor, którego uwielbiam. Z drugiej Milczenie owiec to jeden z moich ulubionych filmów. Ale... Po pierwsze w ramówce telewizji NBC coraz mniej seriali, które lubię, po drugie, ten rok jakoś nie rozpieszcza mnie jeśli chodzi o nowe produkcje. Kilka dni temu zobaczyłem zajawkę serialu i moje oczekiwania zostały  ponownie rozbudzone, bo trailer wyglądał fantastycznie. Pozostało czekać. 

Niestety pierwszy odcinek rozczarował. Twórcy wydają się w dużej mierze korzystać z pomysłów z Sherlocka - genialny, zwariowany specjalista w ułamku sekundy dostrzega to, czego inni nie widzą, ale w przypadku Hannibala brak mu jednak Cumberbatchowej finezji i błysku geniuszu w oczach, przez co większoś jego błyskotliwych spostrzeżeń wygląda bardziej na tanie sztuczki scenariuszowe, które wzbudzają wesołość, a nie zachwyt, a z założenia efektownie ukazane próby rozwiązania kryminalnych zagadek przypominają przejeżdżający co chwilę tramwaj z Oficera.

I cóż z tego, że Mads Mikkelsen jest fantastyczny jak zawsze. Sytuacja przypomina mi The Following, w którym obecność Kevina Bacona sprawiła, że przez jakiś czas kontynuowałem oglądanie. Teraz też zobaczę jak Hannibal się rozwinie, ale coraz bardziej obawiam się, że moja przygoda z tym serialem szybko się zakończy. 

czwartek, 4 kwietnia 2013

Zginiesz marnie... Dark Souls

Dark Souls to chyba najtrudniejsza gra, w jaką kiedykolwiek grałem. Frustrująca, doprowadzająca do absolutnej wściekłości, którą wreszcie udało mi się przejść, po wielokrotnym odkładaniu jej i mówieniu sobie, że nigdy więcej w nią nie zagram. Teraz na moim komputerze zrobiła mi się nagle dziura w kształcie mrocznej duszy. 

 Jeszcze żadna gra na tyle miesięcy nie wciągnęła mnie i nie sprawiła takiej frajdy. Bo choć bardzo trudna, to za każdym razem, kiedy wróg pozbawiał życia moją postać wiedziałem dokładnie, co źle zrobiłem. Nie szkodzi, że potem popełniałem ten sam błąd setkę razy.

Ale powracający co kilka minut napis "nie żyjesz" to nie wszystko. To, co podobało mi się w niej najbardziej, to niesamowity klimat świata, który udało się twórcom stworzyć. Ruiny tajemniczego zamku, którego depresyjny nastrój zalewa gracza smutkiem i cierpieniem, być może nie wyglądają fenomenalnie, jeśli chodzi o poziom grafiki, ale niewątpliwie mają to coś, czego wiele tryskających technologicznymi fajerwerkami produkcji nie ma. Bo to lokacje i niesamowita wyobraźnia twórców robi niesamowite wrażenie. Każda z nich jest zupełnie inna i tak odwiedzimy wymarłe miasto ze snującymi się niemrawo nieumarłymi, mroczne bagna, których smród i brud są niemalże wyczuwalne, pogrążone w mroku ruiny, wielką bibliotekę i wiele, wiele innych. Wielokrotnie zatrzymywałem się w różnych miejscach, by popatrzeć na fantastyczne światy i by po prostu popodziwiać widoki. 

Do tego dochodzi opowiedziana w szczątkowy sposób bardzo ciekawa historia, a właściwie powiedzieć należałoby historie, bo każda spotkana postać opowiada własną, często tragiczną. A do tego dochodzą przeciwnicy, którzy raz przerażają, raz śmieszą, a czasem nawet wzbudzają podziw i żal, jak wielki wilk, który walczy do ostatniego tchu, pod koniec potyczki kuśtykając na trzech łapach. 

Dark Souls to gra niesamowita pod wieloma względami, także ze względu na muzykę. Szczególne wrażenie zrobił na mnie piękny utwór towarzyszący finalnej walce, który miałem okazję usłyszeć wielokrotnie, bo Gwyn do łatwych przeciwników nie należał. Wszystko to sprawia, że gra ta niesamowicie oddziałuje na wyobraźnię i czas z nią spędzony ciężko uznać za zmarnowany.

Ostatnio pojawiają się pierwsze doniesienia o powstającej drugiej części i choć niektóre z nich są niepokojące, to mam nadzieję, że Dark Souls 2 będzie godnym, satysfakcjonującym następcą. Opublikowany nie tak dawno temu trailer wygląda bardzo zachęcająco.


środa, 3 kwietnia 2013

It was Justified!

Pewnie to nie zabrzmi dobrze, ale o ja pierdziu, jak on świetnie wygląda w kapeluszu.

Wczorajszy odcinek zakończył kolejny sezon i, jeśliby go porównać do The Walking Dead, zrobił wszystko to, czego trupom zrobić się nie udało. Pozamykał większość wątków, miał świetne dialogi, piękny, południowy  zaśpiew, a antagoniści spotkali się w finałowej scenie. No i całość trzymała się, za przeproszeniem, kupy. Ale przede wszystkim dialogi i rewelacyjny jak zawsze Walton Goggins, który, jak to ładnie posumowano  w jednym z poprzednich odcinków, używa czterdziestu słów tam, gdzie wystarczyłyby dwa. Ale za to jakich! Niemalże w każdej kwestii pobrzmiewają echa Davida Milcha i pięknego języka Deadwood,  a już kiedy scenariusz zestawia Gogginsa z Olyphantem, Justified sprawia prawdziwą przyjemność. Szkoda tylko, że tych scen w zakończonym właśnie sezonie nie było więcej, a niektóre wątki były po prostu słabe. 

Z ciekawością czekam kolejnego sezonu ugruntowawszy się w przekonaniu, że choć Justified z pewnością niepozbawiony jest wad, to wciąż pozostaje jednym z ciekawszych seriali. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Doktora Horrible rozśpiewany blog

Joss Whedon to człowiek, który stał za jednym z najlepszych, moim skromnym zdaniem, seriali science fiction ever - Firefly. Poza nim zrobił jeszcze kilka rzeczy, między innymi Buffy czy Avengersów czy ciekawą dekonstrukcję horroru - Cabin in the woods, ale prawdziwą perłą w koronie pozostaje  właśnie ten przedwcześnie zdjęty z anteny serial. Podczas strajku scenarzystów w 2007 roku Joss nudził się niepomiernie i jak sam mówił, nie pozostało mu nic innego jak zrobić coś na własną rękę. Zaprosił do współpracy swoich krewnych (brata, drugiego brata i jego narzeczoną) i znajomych (między innymi Nathana Fillona, z którym pracował przy Firefly i Buffy the vampire slayer czy Neila Patricka Harrisa znanego z How I met your mother) i rozpoczął pracę nad projektem, na który trafiłem ostatnio przypadkiem - Dr. Horrible's sing-along blog. Jest on tragikomedią - musicalem o superbohaterach. Joss zainwestował w produkcję własne pieniądze, piosenki napisał w kilka dni razem z bratem. Kręcenie zajęło sześć dni, nagranie ścieżki dźwiękowej kolejnych kilka. Wszyscy doceniali niezależność i brak ingerencji w powstający materiał, którego celem z jednej strony było nakręcenie czegoś ciekawego, czego biznesowym założeniem było zwrócenie kosztów produkcji i zapłacenie osobom, które wzięły w nim udział. 

Dr. Horrible zadebiutował w trzech publikowanych co kilka dni aktach na portalach typu Youtube i był dostępny dla wszystkich zainteresowanych na całym świecie, co nie było niestety częstą praktyką. Zazwyczaj wyświetlanie amerykańskich produkcji możliwe było tylko na terytorium Stanów Zjednoczonych, ale Joss zupełnie się tym nie przejmował. Niedługo później musical trafił na iTunes, gdzie szybko trafił na pierwsze miejsce, jako najczęściej pobierany utwór z przeszło dwoma milionami ściągnięć na tydzień. 

Czemu ten dziwny musical zawdzięczał taką popularność? Odpowiedzi na to pytanie jest zapewne wiele, ale jedną z pierwszych musi być humorystyczne i finezyjne podejście do gatunków, z których produkcja ta wyrosła. I tak mamy videoblog aspirującego złoczyńcy, który marzy o prawdziwej miłości. Ale mamy też nadętego super bohatera, odwieczną walkę dobra i zła, namolnych fanów, tajną organizację, rozśpiewanych kowbojów... Czego można chcieć więcej? A dodatkowo piosenki brzmią świetnie, skrzą humorem, a aktorzy wypadają świetnie. Wszystko to razem tworzy niesamowitą, niepowtarzalną całość.

Kolejnym krokiem było wydanie soundtracku i DVD, a w ubiegłym roku Dr. Horrible zadebiutował w telewizji. Joss na Comic Con ogłosił, że całkowity dochód z musicalu znacznie przekroczył trzy miliony dolarów. Na koniec zapowiedział, że wiosną 2013 roku rozpoczną się prace nad drugą częścią. Pozostaje mieć nadzieję, że wiosna w końcu nadejdzie.

Wydaje mi się, że poza tym, że Dr. Horrible jest niewątpliwie niezwykle ciekawym musicalem, mówi coś ważnego na temat obiegów kultury w internecie - tak formalnych, jak nieformalnych. Joss Whedon decydując się na otwarty dostęp dla każdego, zrobił krok w odwrotną stronę niż większość dużych graczy na rynku telewizyjnym, którzy zamykają dostęp do swoich produkcji dla widzów spoza Stanów. To jak wiele ten musical zarobił, pomimo, że każdy za darmo mógł go obejrzeć, wydaje się być dowodem na to, że odbiorcy chętnie za coś zapłacą, jeśli uznają, że warto. 

I poniżej link do samego musicalu. Miłego oglądania



poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Agnieszka Holland

Kiedy pisałem pracę magisterską, miałem możliwość zadania pani Agnieszce Holland kilku pytań dotyczących jej doświadczeń z pracy nad serialami telewizyjnymi. Oto one:

Czym różni się praca przy serialu od pracy przy filmie? Gdzie reżyser ma większą kontrolę nad powstającym dziełem?

Reżyser ma zdecydowanie większą kontrolę w filmie fabularnym, chyba, że serial jest przez niego wymyślony i rozwijany (jak było z naszą Ekipą). Jeśli nie jest – to o wiele więcej zależy od niego, kiedy robi pilota, niż któryś z kolejnych odcinków. W tym pierwszym przypadku stwarza od nowa styl opowiadania, współdecyduje (z producentami i scenarzystą) o obsadzie głównych ról. W drugim musi dostosować się do istniejącego sposobu opowiadania i starać się dodać nowe, oryginalne elementy. Serial ma na ogól o wiele bardziej określoną i sztywniejszą strukturę, musi dotrzymywać reguł gry opowiadania z dalszym ciągiem. Kreci się go też szybciej niż film. Sama technika pracy natomiast (przynajmniej w wypadku dobrych seriali - nie mówię o telenowelach, czy sitcomach, do których można zaliczyć większość polskich “seriali”, które według kryteriów amerykańskich serialami nie są) nie rożni się od pracy przy filmie.

Czemu zdecydowała się Pani na pracę przy serialu?

W Stanach, gdzie głównie pracuję, w ostatnich 10 latach o wiele więcej jest dobrych seriali niż filmów. Scenariusze, odwaga i nowoczesność podejmowanych tematów, styl, otwartość na ciekawych aktorów jest przy nich nieporównanie większa. Zrobienie odcinka zajmuje miesiąc, pilota kolo trzech, a fabuła (film) zajmuje w sumie ze 3 lata życia. Zrobienie od czasu do czasu odcinka (wiedząc też jak szeroką i wierną publiczność się wtedy ma) jest odświeżającą przerwą. Można się też sporo dowiedzieć - ja najbardziej cenię pracę przy dwóch serialach HBO (The Wire – panorama współczesnego amerykańskiego miasta w całej jego totalności. Jak wielka amerykańska powieść – chodzi konkretnie o Baltimore. Drugi to Treme o Nowym Orleanie po huraganie Katrina, gdzie robiłam pilot i kilka odcinków), była to dla mnie również poznawczo wielka lekcja Ameryki.

Czemu zdecydowała się Pani na współpracę z HBO? Czemu właśnie z tą stacją?

HBO zmieniła telewizję, otworzyła ją na nowe tematy i formy. Dają też bardzo dobre warunki pracy i nie boją sie wyzwań. Inni poszli częściowo ich śladem (AMC, Showtime)

Czym praca dla AMC różni się od pracy dla HBO?

HBO stało się trochę ofiarą własnego sukcesu, stali się zbyt neoklasyczni. AMC ma mniej pieniędzy, warunki są nieco gorsze, ale mają pomysły, odwagę i świetny materiał literacki.

Jakie cechy powinien mieć, Pani zdaniem, dobry serial?

To strasznie szerokie pytanie. Najogólniej: dla mnie serial (powodzenie tych najlepszych o tym świadczy) jest współczesną odpowiedzią na zapotrzebowanie jakie w XIX wieku spełniała wielka powieść realistyczna (zresztą też na ogól przed wydaniem książkowym publikowana w odcinkach), próbą opowiedzenia rzeczywistości w bardziej totalny, epicki sposób, a jednocześnie serial daje przestrzeń do złożonej analizy psychologicznej rożnych postaw i charakterów. Powinien być świetnie napisany, skonstruowany, z wyrazistymi bohaterami, z akcją, która pozwala na zanurzenie się w opowiadanej rzeczywistości. Powinien dotykać istotnych spraw współczesności (nawet jak jest kostiumowy), mięć oryginalny, zaskakujący punkt widzenia i odwagę skrajności przy utrzymaniu wewnętrznej prawdy.

Czym różnią się (różniły - chodzi mi głównie o koniec lat 90 i pierwsze lata po 2000 roku) produkcje HBO od produkcji innych stacji?

Były rewolucyjne, te z lat 90tych - zarówno jeśli chodzi o tematykę (często drastyczną, przynajmniej na gruncie amerykańskim) jak i w odwadze stylistycznej i nieoczekiwanych historiach, bohaterach i środowiskach. Obecnie się “uklasyczniły”: filmy i inne krótsze formy na ogól mówią o jakimś ważnym momencie w amerykańskiej historii, seriale są bardziej uładzone i łatwiej przypisać je do gatunków.

Czy reżyserując pojedyncze odcinki zna Pani scenariusz całego sezonu?

Na ogól jest to utrzymywane w tajemnicy, również przed aktorami i reżyserami. Zazwyczaj wiem mniej więcej w jaką stronę to idzie. Dużo zależy od konkretnego pisarza - producenta.

 Jaka jest rola twórcy serialu przy jego produkcji - na przykład czy miała Pani kontakt z Davidem Simonem przy pracy nad The Wire i Treme?

Tak, z Davidem miałam dość bliskie i regularne kontakty na temat tego, co robimy, szczególnie przy Treme, gdzie pisał obydwa odcinki, które reżyserowałam w pierwszym sezonie: pilota i finał. To niewątpliwie jeden z najciekawszych pisarzy – nie tylko seriali. Człowiek odważny w tym, co robi, bardzo twórczy i otwarty. Bardzo dobre stosunki mam tez z Veena Sud, którą poznałam robiąc pisane przez nią odcinki w pierwszym sezonie Cold Case (bardziej konwencjonalny i mniej ambitny serial, niż te, przy których pracowałam, ale ciekawy dla reżysera, bo każdy odcinek miał inną, opowiadaną we flash backach historię i za każdym razem trzeba było wymyśleć inny, adekwatny do epoki i środowiska styl opowiadania), a która potem zaprosiła mnie do współpracy przy The Killing.

Czy odmówiła Pani pracy przy jakimś serialu?

Wielokrotnie. Na ogól nie chcę robić więcej niż jeden docinek w sezonie, czasem się zgadzam jeśli to znany mi juz serial i akurat mam czas. Odmawiałam też z powodów pogodowych. Na przykład nie chciało mi sie kręcić The Walking Dead, bo kręcą w lecie w Atlancie, gdzie panuje niebywale gorąco i wilgoć. Mnie się podobał ten serial, ale wolę go oglądać, niż kręcić. Teraz mnie juz nieco nudzi reżyserowanie późniejszych odcinków sformatowanego serialu, chyba, ze to coś wyjątkowego. Czekam raczej na jakiegoś ciekawego pilota.

Czy stacje ingerują w kształt serialu?

Tak, oczywiście. Ale te lepsze w mądry sposób, właściwie nie widziałam, żeby psuli dobra robotę. Swych najzdolniejszych pisarzy - producentów (Simon, Sorkin, Weiner itp.) traktują z wielkim szacunkiem. Tutaj HBO jest chyba bez konkurencji.

The Walking Dead - kilka słów po finale

Trzeci sezon TWD zakończył się dziś i po obejrzeniu finałowego odcinka wypadałoby w kilku słowach podsumować ten serial. Kiedy obejrzałem pierwszy, dość krótki, bo składający się tylko z sześciu odcinków, sezon byłem pod bardzo dużym wrażeniem. Właściwie gdyby nie okropny pod każdym względem ostatni odcinek, serial wydawał się być idealny. Ciekawe, dobrze zagrane postaci, rozpadający się w oczach świat, trudne problemy moralne no i last but not least zombie. Właściwie czego chcieć więcej. 


Z niecierpliwością oczekiwałem sezonu drugiego, który miał znacząco podnieść poziom - autorzy zapewniali, że wyciągną wnioski z popełnionych błędów. Zmieniono show runnera, akcję przeniesiono na farmę. Zmiany, zmiany, zmiany. I faktycznie, wszystko wyglądało ciekawie. Coś złego zaczęło się dziać w połowie sezonu, który w miał tak zwany midseason finale. I to chyba był największy problem, bo ten był bardzo mocny i po nim należało chyba przejść do trzeciego sezonu. Ale nie. Twórcy postanowili zrobić inaczej. Przez kilka następnych odcinków właściwie nic się nie działo, poszczególne postaci snuły się niemrawo po farmie tocząc długie, nieciekawe rozmowy. Nuda zaglądała z każdej szopy, czaiła się za każdym drzewem. Właściwy finał nieznacznie poprawił sytuację. Ale poprawił. No i zobaczyliśmy gdzie toczyć przeniesie się akcja w trzecim sezonie.

Serial po raz kolejny zmienił show runnera. Wnioski z błędów miały zostać wyciągnięte, akcja miała trzymać w napięciu, wszystko miało być lepiej. Niestety nie było. TWD borykał się z tymi samymi bolączkami co wcześniej. Bohaterowie zamknięci w nowej lokacji co prawda rozdzielili się, co pozwoliło urozmaicić opowiadaną historię, ale coraz częściej powracali do toczenia patetycznych, niezbyt interesujących rozważań. Trzeba przyznać, że znów co jakiś czas trafiał się trzymający w napięciu odcinek (świetny przedostatni w sezonie z dobrym, choć trochę przewidywalnym łukiem narracyjnymi Merle'a i zapadającymi w pamięć, lekko kiczowatymi scenami, czy szokujący odcinek kończący wątek Lori), ale jako całość trzeci sezon był dla mnie niestety rozczarowaniem. AMC zapowiedziało kolejną zmianę show runnera. Pozostaje zatem czekać na sezon czwarty.